CANNES 2019. Frankie (reż. Ira Sachs)
Cóż za rozczarowanie! Ira Sachs zebrał na planie wspaniałą obsadę – Isabelle Huppert, Brendana Gleesona, Marisę Tomei, Grega Kinneara, Jérémie Reniera – a wszystko, co udało mu się zrobić, to popłuczyny po Woodym Allenie, François Ozonie i Billem Auguście. Rozgrywające się na przepięknej portugalskiej prowincji Frankie kusi pięknymi kadrami i gwiazdorską obsadą, ale nawet znakomici aktorzy nie są w stanie rozwinąć skrzydeł przy tym quasi-scenariuszu.
Historia opowiadana przez Sachsa prawdopodobnie miała być połączeniem rodzinnego dramatu i satyry na Hollywood, ale przy zaledwie nieco ponad 90-minutowy metrażu nie udało się tu porządnie zrobić ani jednego, ani drugiego. Tytułowa Frankie to ceniona aktorka (och, jakież to przewrotne: obsadzić w tej roli cenioną aktorkę!), która wraz z Brytyjczykiem Jimmym (Brendan Gleeson) tworzy prawdziwie patchworkową rodzinę – para nie ma własnych dzieci, ale wniosła do małżeństwa rodzicielski w postaci syna Frankie, Paula (Jérémie Renier) oraz ciemnoskórej córki Jimmy’ego Sylvii (Vinette Robinson). Cała rodzina i przyjaciele Frankie – w tym m.in. były mąż i ojciec Paula, Michel (Pascal Greggory) – spotykają się w urokliwej portugalskiej Sintrze na krótkich wczasach, by spędzać czas i – najwyraźniej – adorować główną bohaterkę. W miarę rozwoju historii dowiadujemy się jednak, że jest też jeden poważniejszy powód, dla którego Frankie zorganizowała tę wyprawę…
Mnogość postaci i wątków sugerowałaby wielowątkową, mocno splątaną fabułę, w której relacje pomiędzy bohaterami krzyżowałyby się i zagęszczały aż do prawdziwej emocjonalnej eksplozji. To byłoby interesujące, prawda? Gdyby tylko Ira Sachs odważył się pobawić w filmowego genealoga lub dziennikarza plotkarskiego magazynu i wyciągnął na wierzch wszystkie “brudy” dotyczące rodziny Frankie… Nic takiego jednak nie ma miejsca. Sachs wykazuje się we Frankie okrutnym lenistwem – nie rozwija niemal żadnego z wprowadzonych do historii wątków, przez co ma się wrażenie, że przez pomyłkę wycięto z filmu zbyt wiele, usuwając co najmniej kilka istotnych scen. Kojarzycie uczucie po obejrzeniu ciekawej krótkometrażówki, która z powodzeniem mogłaby zostać zamieniona w pełny metraż? Tu jest podobnie: może i fabuła zapowiada się obiecująco, ale cóż z tego, skoro Sachs ledwie dotyka powierzchni, nie oferując żadnej głębszej refleksji na temat swoich bohaterów?
Scenariuszowe ubóstwo powoduje, że także licznie obecne aktorskie talenty nie mogą wybrzmieć wystarczająco – bo po prostu nie daje im się na to miejsca! Kilka interakcji wypada interesująco, jak np. relacja przyjaciółki Frankie, Ilene (Marisa Tomei) i jej partnera Gary’ego (Greg Kinnear), ale wiele innych wywołuje na przemian dreszcze i nudności, zaś szczytem dialogowej żenady jest konfrontacja Paula i Ilene, kiedy to syn Frankie opowiada wyjątkowo niepokojącą historię dopiero co poznanej kobiecie… Można wnioskować, że wiele z tych interakcji miało bawić się ironią lub satyrą, ale przy większości z nich po prostu zazgrzytają nam zęby. Kilka żartów na temat branży filmowej wydaje się być zagubionymi pasażerami, którzy wsiedli do niewłaściwego pociągu – nawet jeśli śmieszą, to nie można oprzeć się wrażeniu, że zupełnie tu nie pasują.
Zwykle po seansach konkursowych w Cannes publiczność nagradza film brawami – nie musi być arcydziełem, wystarczy, by trzymał przyzwoity poziom. Po projekcji Frankie usłyszałem tylko bardzo króciutkie brawa od być może kilkunastu osób – zrobiły to chyba tylko dla czystego sumienia. Z seansu o godzinie 22:30, na który czekałem 2 godziny, wyszedłem zniesmaczony i oszukany, głównie dlatego, że wiem, na co stać twórców tego filmu. Tym razem spod ich rąk wyszedł kinowy bubel i tylko canneńscy decydenci wiedzą, jakim cudem Frankie trafiło do głównego konkursu.