BULLET (1996). Mickey Rourke, Adrien Brody i Tupac
Otwierająca sekwencja? W tle Cztery pory roku Vivaldiego, a my wraz z kamerą lecimy nad niekończącym się morzem jesiennych drzew, zza których po dłuższej chwili i napisach początkowych wyłania się budynek więzienia. Muzykę klasyczną zastępuje czarny rap. 35-letni Butch „Bullet” Stein wychodzi na wolność po ośmiu latach odsiadki za przestępstwo, które tak naprawdę popełnił jego przyjaciel… W opowieści o jego losach znajdziecie wszystko, co najlepsze w porządnym, amerykańskim kinie klasy B z lat 90.
Mickey Rourke wciela się w uzależnionego od heroiny Bulleta, taką bardziej realistyczną i dużo szczuplejszą wersję Marva z Sin City z nieodłączną bandaną na głowie oraz gwiazdą Dawida wytatuowaną na piersi. To bohater z gatunku „tak bardzo się nie staram, a tak bardzo jestem męski”. Nienachalna, introwertyczna charyzma Mickeya i jego niby niepozorny, a jednak tak charakterystyczny głos nadają głębi oraz pewnego rodzaju tajemnicy każdej odtwarzanej przez niego roli. Nie inaczej jest w tym przypadku. Poharatana facjata Rourke’a prezentowała się w czasach Bulleta najwymowniej – aktor nie wygląda już jak gładki czaruś z Wall Street, ale nie zamienił się jeszcze w figurę woskową.
Więzienie uczyniło z Butcha zwanego Bulletem strzęp człowieka, bez jakiejkolwiek nadziei na lepszą przyszłość. W rodzinnym domu czeka na niego ojciec alkoholik (Jerry Grayson), z rozgoryczeniem obserwujący trzech zmierzających ku autodestrukcji synów: marnującego się początkującego artystę bez perspektyw Ruby’ego (młody Adrien Brody), ciężko chorującego psychicznie weterana wojennego Louisa (kolejny przejmujący portret szaleńca w dorobku Teda Levine’a) i wreszcie samego Butcha – chłopaka, który miał zostać sławnym bejsbolistą, a wyrósł na przestępcę. Nad tymi wszystkimi dysfunkcyjnymi mężczyznami czuwa wycieńczona matka (Suzanne Shepherd).
Kameralny dramat żydowskiej rodziny z klasy robotniczej to nie jedyny wątek filmu. Równie istotne okazują się dla bohatera nierozliczone porachunki, które nie pozwalają zapomnieć o kryminalnej przeszłości. Wyrok śmierci wydaje na niego lokalny gangster, Tank – komiksowy, jednowymiarowy antagonista z piracką, czarną przepaską na oku, które przed laty wybił mu Bullet. W tę rolę wcielił się nie kto inny, jak sam Tupac Shakur, który na ekranie wypada dość naturalnie, choć ma sporą tendencję do przesady i szarżowania. Jak głosi legenda, raper i Mickey zaprzyjaźnili się serdecznie na planie tej produkcji. Komediowym przerywnikiem dla ogólnie dojmującej atmosfery są sceny z jedynym prawdziwym przyjacielem głównego bohatera, cudownie przerysowanym i balansującym na granicy cringe’u Lesterem (eks Madonny John Enos III w życiowej roli), a także riposty i cięte teksty Bulleta, które od niechcenia rzuca m.in. do poirytowanego Petera Dinklage’a.
Rozczarują się ci, którzy oczekują krwi i fajerwerków. Poza niskobudżetową strzelaniną w barze i kilkoma ulicznymi pojedynkami, w których zdecydowanie nadużyto slow motion, akcji jest tutaj niewiele. Bullet to raczej film o gangsterze niż kino gangsterskie. Życie poza prawem jawi się jako piekło bez wyjścia i nie ma mowy o jego gloryfikacji. Na pierwszym planie jest bohater, wokół którego oscylują wszystkie mniej lub bardziej rozwinięte wątki, a otoczenie Butcha to dilerzy i ćpuni, ledwo wiążący koniec z końcem. Senną, snującą się jak dym z papierosa narrację wypełnia klimat beznadziei. Film sprawia wrażenie fragmentarycznego zapisu kilku dni z życia Butcha, mozaiki przypadkowych scen składających się na jego depresję: kolejna kłótnia przy rodzinnym stole, kolejna działka wbita w zgięcie łokcia. Zbliżenie na pojedynczą łzę wypływającą spod czarnych okularów salutującego schizofrenika, który wierzy, że nadal jest żołnierzem. Tłuczenie lustra, w którym odbija się znienawidzona twarz nieudacznika. Duży, amerykański wóz bujający się przez szary Nowy Jork w rytmie piosenek Barry’ego White’a.
Nie jest to arcydzieło. Nie jest to nawet bardzo dobre dzieło, przynajmniej z obiektywnego, warsztatowego punktu widzenia. Bullet nie wszedł nawet do kin, tylko od razu na kasety i do wypożyczalń wideo – i to pomimo całkiem imponującej obsady, w tym gwiazdy Tupaca, którego śmierć zbiegła się w czasie z premierą filmu. Julien Temple stosował najciekawsze zabiegi formalne i osiągnął najwybitniejsze rezultaty artystyczne w swoich teledyskach oraz filmach muzycznych. Bullet stanowi nietypową pozycję w dorobku tego reżysera i może przez to momentami czuć tutaj swoistą niepewność w kontrolowaniu opowiadanej historii. Również scenariusz – który współtworzył sam Rourke – jest dość łopatologiczny i miejscami może się wydawać kiczowaty. Tylko czy to w czymkolwiek przeszkadza? Bullet to stuprocentowo męskie kino, klasyka i ekstraklasa klasy B. Miłość do najmłodszej muzy zaczyna się od takich właśnie filmów – oferujących kultowego aż po czubek zakapturzonej głowy protagonistę oraz kilka gorzkich życiowych prawd.