Bogowie Egiptu
Po seansie najnowszego tworu Alexa Proyasa mam potworne déjà vu. Rok temu, również w lutym, oglądałem prawie to samo widowisko, tylko pod tytułem Jupiter: Intronizacja. Tam też śmiertelnik z nizin społecznych miesza się w „boskie” sprawy rodzinne, pokonuje kolejne poziomy fabuły niczym w grze komputerowej, współpracuje z nadnaturalną istotą wyposażoną w cały wachlarz skrajnie dziwacznych mocy – wyklętego przez swoich kamratów wilkołaka-albinosa Caine’a Wise’a z latającymi superbutami zastąpiono wielkim Horusem z superoczami i złotą megahiperzbroją, opuszczonym przez wyznawców – a także musi stawić czoła maksymalnie przeszarżowanemu złoczyńcy, którego każde słowo brzmi jak dialog wyjęty z Mazurskiej Nocy Kabaretowej. Dodatkowo oba filmy wypluli z siebie twórcy, którzy odnieśli spory sukces w latach 90. (gdy stworzyli w podobnym czasie praktycznie ten sam film: Mroczne miasto/Matrix) i zdążyli się skończyć jeszcze w tej samej dekadzie, a dzisiaj zaskakująco otępiałe studia pompują w nich sporą kasę, żeby odpalili nową markę. W obu przypadkach kończy się to tak samo tragicznie (chociaż u Wachowskich całość jest niezamierzenie zabawniejsza).
Pozbędę się już na wstępie wielkiego słonia z pokoju: Proyas (jak na ironię urodzony w Egipcie) strzelił sobie solidnie w twarz, gdy w rolach afrykańskich bogów obsadził zespół wybitnie białych aktorów. W tle przewija się spora grupa ciemnoskórych statystów, a jedno z kluczowych dla fabuły bóstw gra utalentowany Chadwick Boseman, kuriozalnie jednak wygląda smarowanie samoopalaczem Geoffreya Rusha czy Gerarda Butlera. Nie wspominając nawet o tym, że w Horusa wciela się skrajnie duński Duńczyk. Wygląda to mocno dziwacznie i wymagało duuuużo większego przemyślenia – nie wpływa jednak na poziom filmu, który w innej kombinacji pozostałby solidnym kupsztalem.
Bogowie Egiptu mają potencjał na bycie jednym z najlepszych-najgorszych filmów w historii kina, ponieważ sypie się tutaj wszystko. Dostajemy zlepek najprostszych/najbezpieczniejszych rozwiązań znanych ze współczesnego kina sandałowego wytaplanego w terabajtach CGI. Całość powinna trafić do podparyskiego Sèvres jako wzór filmu o niczym. To płonący wrak przypominający do złudzenia takie dzieła, jak Immortals. Bogowie i herosi, Starcie tytanów, Gniew tytanów, Książę Persji: Piaski czasu czy niedawny Hercules z The Rockiem – jednak te produkcje miały chociaż minimalne elementy rozgrzeszające (charyzmatyczni Neeson i Fiennes, Gemma Arterton, wesoła ekipa Johnsona), a widowisko Proyasa zawodzi na każdym poziomie. Nikolaj Coster-Waldau sprawdza się w Grze o tron jako część większego mechanizmu, ale w tak źle rozpisanej roli upadłego wojownika przypomina parodię serialowego Królobójcy. W podobne komiczne tony popada Butler, przypominający złowrogiego Leonidasa na prochach. Młodzi bohaterowie, w założeniach protagoniści potencjalnej serii, nie mają krzty charakteru – do tego stopnia, że do połowy filmu Horus nawet nie zna imienia swojego ekranowego partnera. Szkoda niezłej w Mad Maxie: Na drodze gniewu Courtney Eaton, która robi tutaj za zaklinający ekran dekolt. Swoją postacią trochę stara się bawić Elodie Yung – ale ostatecznie też na siłę zostaje wepchnięta w rolę ślicznego dodatku w kusym wdzianku. Idealnym podsumowaniem marazmu całości jest nieustannie umęczone oblicze Geoffreya Rusha, wydającego się czekać z utęsknieniem na grubaśny czek.
Próżno szukać tutaj sensownych przemian postaci czy wyrazistych związków między nimi. Są, bo są. Walczą, bo walczą. Struktura fabuły to przerzucanie bohaterów po kolejnych planszach, gdzie muszą zaliczyć starcie z bossem albo quick time event. W teorii scenariusz napisały dwie osoby – w praktyce posklejano go na chybił trafił z podręcznika do boleśnie konwencjonalnego erpega. Film bawi wtedy, kiedy nie powinien, i ma włócznię w miejscu poniżej pleców, gdy wypada parsknąć śmiechem – brak tutaj jakiejkolwiek kontroli nad opowieścią, wyczucia. Panuje zasada „mamy bogów, niech się tłuką po pyskach”.
Żeby ta prościutka opowiastka robiła chociaż wrażenie, ale wizja Proyasa po dziesięciu minutach zaczyna niemiłosiernie nużyć. Nieodłączna dla współczesnego „sandałowca” brązowo-złota paleta barw została tutaj doprowadzona do ostateczności – piach, złoto i skały to jedyne składowe krajobrazu, a komputerowy blichtr Egiptu wygląda na taniochę przygotowaną za paczkę fajek. Dawno nie widziałem na ekranie takiej ilości plastiku. Całości nie pomaga naprawdę słabe CGI (przypominające wspomnianego już Matriksa, który nie starzeje się zbyt dobrze) oraz powtarzalne sceny walk, oparte prawie w stu procentach na kamerze kręcącej się wokół tłukących się bez ładu i składu bohaterów.
Nie wiem, co strzeliło do głowy Proyasowi, że z taką siłą upadł na twarz. Już Zapowiedź z Cage’em wskazywała, że dawniej błyskotliwy twórca ruszył sprintem w celuloidową nicość. Ale nie spodziewałem się tak wybitnej degrengolady. Lionsgate chciało tym zastąpić zakończone w zeszłym roku Igrzyska śmierci – prawda jest taka, że może zastąpić co najwyżej Bitwę o Ziemię na liście przestrzelonych pomysłów na franczyzę. A szkoda, bo egipska mitologia to przecież materiał-samograj, którym można czarować, jeśli tylko komukolwiek z zaangażowanych w projekt cokolwiek by się chciało. W tym wypadku jednak po prostu zaliczono wypłaty (zapewne w sztabkach złota), zgaszono światła i rzucono widzom na pożarcie byle jaki produkt.
Ale są też plusy – za kilka lat może powstanie o tym dokument w stylu Best/Worst Movie albo Lost Soul: The Doomed Journey of Richard Stanley’s Island of Dr. Moreau, bo za tak słabymi filmami zazwyczaj stoją arcyinteresujące historie zakulisowe.
PS. Co ciekawe, polski dystrybutor, Monolith Films, chce nas umiejętnie obronić przed seansem Bogów Egiptu, wypuszczając film w dwóch wersjach: 3D + napisy i 2D + dubbing – czyli w kombinacjach zupełnie dla nikogo.
korekta: Kornelia Farynowska