BODYGUARD ZAWODOWIEC (2017). Między konwencjami
Wyobrażam sobie bardzo szeroki rozkrok pomiędzy dwoma biegunami – pierwszy to Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj, a drugi kręcony w Europie amerykański akcyjniak w stylu Szklanej Pułapki 5. A między nim przepaść, z której wyskakują różnorakie konwencje – komedia, buddy movie, krwisty thriller – próbując chwycić się nogawki. Krok, z pozoru stabilny, zaczyna się chwiać. Bodyguard Zawodowiec stoi właśnie w takim rozkroku: jakoś się przez większość czasu trzyma, ale gdy już upada, to prosto w kierunku czeluści.
Michael Bryce to ponoć najlepszy ochroniarz na świecie, chociaż od niedawna średnio mu się wiedzie. Pewnego dnia o pomoc prosi była partnerka życiowa, agentka Interpolu. Chodzi o przetransportowanie mordercy na zlecenie, Dariusa Kincaida, na rozprawę sądową do Amsterdamu. Hitman ma zeznawać przeciwko byłemu prezydentowi wschodnioeuropejskiego kraju (dyktator przypomina trochę Łukaszenkę). Po drodze mamy dużo strzelania, kilka nieoczywistych wyborów zdjęciowych, przejeżdżona wzdłuż i wszerz Holandia oraz topornie pełznący do kulminacji festiwal suchych żartów.
Dziwna to suchość, bo przecież okraszona krwistą papką. Dramat osobisty oraz zgrabnie podrasowane motywacje bohaterów tłamszone są przez brak logiki w ich zachowaniu, a dobre wrażenie po scenach realistycznie przedstawionych pościgów psuje slapstick. To trochę tak, jakby reżyser, Patrick Hughes, wciąż przemycał widzowi zgoła inny film niż próbują sprzedać producenci. Wprawdzie czuć tutaj komedię kumpelską w stylu Zdążyć przed północą, ale opowieść niepotrzebnie stara się wskakiwać w mroczniejsze rejony, jak we wspomnianym Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj czy Zabójczej broni. A może odwrotnie – powinna być czymś więcej niż zwyczajnym kinem akcji, a co chwilę krępuje się konwencją? W każdym razie – to nie działa.
Zresztą obok Ryana Reynoldsa (przecudnie wkurza się na ekranie), Samuela L. Jacksona (który zawodowo powinien zajmować się udźwiękowieniem słowa motherfu*ker, bo nikt nie robi tego lepiej niż on), Gary’ego Oldmana i Salmy Hayek ważną bohaterką jest w tym filmie Europa. Byłem zdziwiony obecnością tej ostatniej dwójki, jak i domyślałem się, że między Jacksonem a Reynoldsem wisieć będzie bardzo niezła, kumpelska chemia, ale to, że to kino wyglądające jak europejski film sensacyjny, jak Boga kocham, nie wiedziałem. Zresztą mam wrażenie, że L. Jackson lepiej się bawił na planie, bo zwyczajnie więcej czasu spędził w Londynie i Holandii na wakacjach, a Reynolds wydaje się niekiedy „doklejany” z amerykańskiego studia. Oprócz przegadanych gwiazd grał tam chyba cały drugi plan Ghost Ridera 2, czyli twarzowce żywcem wyjęte z jakiegoś bułgarskiego kina zemsty. Nie jest to minusem, ale boli nieco głowa z powodu tego, że kiedy pojawia się para głównych bohaterów, film jest jankeskim buddy movie, a jeśli stara się opowiadać o świecie przedstawionym – bliżej temu do eksperymentu. Na plus ciekawe wybory muzyczne oraz naprawdę świetne zdjęcia. Holandia może i wygląda pocztówkowo, ale fachursko wyreżyserowane pościgi samochodowe naprawdę sfilmowano na ulicach tego kraju.
Szkoda więc, że naprawdę ciekawy pomysł konfrontacji zabójcy oraz ochroniarza, mających za sobą wspólne zatargi w przeszłości, nie został należycie wykorzystany. W rękach lepszego reżysera, który nie miotałby się między konwencjami i nawet z dokładnie taką samą paczką aktorską wyszłoby o wiele soczyściej. A tak: obejrzeć, zapomnieć, zastanowić się, jak łatwo można byłoby taki film naprawić. I do domu. Tyle. Piąteczek odbębniony.