BLAIR WITCH. Wiedźma wróciła.
Szesnaście lat to dużo, aby reaktywować serię horrorów, tym bardziej, jeśli ta skończyła się na dwóch filmach, jednym dobrym, a drugim złym. Ale jeśli ten dobry był wydarzeniem na skalę światową, fenomenem i prekursorem na wielu polach (począwszy od reklamy, na popularyzacji pewnej estetyki skończywszy), a przede wszystkim przebojem, który wyjął z portfeli widzów pół miliarda dolarów, trudno było oprzeć się pokusie skorzystania na jego niesłychanej swego czasu popularności.
Dawno temu Blair Witch Project był na ustach wszystkich, wystarczyła jednak jedna nieudana kontynuacja – naprędce nakręcona Księga Cieni: Blair Witch 2 – i szybko pożegnaliśmy się z tytułową wiedźmą z Blair. Ale teraz, w dobie niezwykłej rentowności kina found footage, którą oryginał niejako zainicjował, na ekrany wchodzi część trzecia, silnie nawiązująca do pierwszego filmu. Czy równie surowa, niepokojąca i znacząca dla kina grozy?
Odpowiedź na każde z tych pytań brzmi nie. Blair Witch bierze z pierwowzoru punkt wyjścia i konwencję, uzupełniając jedno i drugie o dokonania ostatniej dekady i pół. W tamtym filmie bohaterowie mieli do swojej dyspozycji dwie kamery, tutaj mają chyba z dziesięć, z wbudowanym GPS-em, w aparacie, korzystając nawet parokrotnie z drona. Ostatecznie jednak chodzi dokładnie o to samo – młodzi ludzie idą do lasu nakręcić dokument. Brat głównej bohaterki pierwszego filmu, zaginionej i uznanej za zmarłą, postanawia raz jeszcze przeszukać feralne miejsce jej zniknięcia po tym, jak znajduje w Internecie nowe nagranie sugerujące, że siostra nadal może żyć. Na jego miejscu miałbym niemałe wątpliwości, czy jest to w jakikolwiek sposób możliwe, jeśli dziewczyna nadal siedzi w tym lesie. Fakt, że za wszystkim miałaby stać wiedźma, bądź jakieś nadnaturalne czynniki, jest ignorowany – po co już na starcie stawiać się na przegranej pozycji? James zatem zabiera ze sobą swoją przyjaciółkę, Lisę, pomysłodawczynię, aby całą wyprawę uwiecznić na kamerach, najlepszego przyjaciela, Petera i jego dziewczynę, Ashley. Po drodze dołączają do nich Lane oraz Talia, miejscowi, którzy znaleźli nowy film i wrzucili go do sieci. W szóstkę postanawiają odszukać dom z finału pierwowzoru, czyli miejsce, gdzie siostra chłopaka była ostatni raz widziana.
Bohaterowie przygotowani są nadzwyczaj solidnie (kamery, latarki, krótkofalówki), ale my widzowie nie jesteśmy ani przez chwilę zdziwieni bardzo niekorzystnym dla nich obrotem spraw. W końcu bowiem muszą się zgubić, zacząć kłócić, natknąć na niezwykłe znaleziska pod postacią wykonanych z patyków emblematów, a w końcu ulec nocnym nieznanym odgłosom i własnej wyobraźni. Reżyser Adam Wingard, wraz ze swoim stałym scenarzystą, Simonem Barrettem, choć odhaczają każdy z tych punktów, odchodzą od histerii pierwszego filmu na rzecz nie do końca poważnego spektaklu grozy. Takie sceny jak zbadanie skaleczenia na stopie lub widok z nowo zainstalowanej kamery na drzewie działają w dwójnasób, nie tylko budząc napięcie i strach, ale i je szybko rozładowując. Trudno się nie śmiać widząc próbującego zachować spokój Petera, który ma uzasadnione obawy o stan zdrowia swojej dziewczyny. Również każdorazowe uruchomienie nowej kamery ma na celu wykorzystanie świeżego punktu widzenia, bardziej, aby widza zaskoczyć niż przerazić. Twórcy żonglują pomysłami, starając się ożywić niemrawą przecież oprawę, co udaje im się nadspodziewanie dobrze, lecz ma też swoje mniej korzystne konsekwencje.
W tym dopatruję się największego problemu Blair Witch – za dobrze się na tym filmie bawię, aby faktycznie mógł mnie on wystraszyć lub zaniepokoić.
Od czasu premiery oryginału estetyka found footage przyjęła się, ale szybko też ujawniła swoje słabe strony, począwszy od założenia, że oglądamy materiał jest jak najbardziej realistyczny, przynajmniej pod względem formy. Ale kolejne filmy wykorzystujące ten quasidokumentalizm zaczęły przywiązywać większą wagę do coraz bardziej atrakcyjnego obrazu i możliwości nowych technologii niż rzekomej prawdy ekranu. Po powściągliwości Blair Witch Project niewiele już zostało, a twórcy obecnej odsłony wolą iść z duchem czasu niż cofać się do surowości tamtego materiału. Różnica między efektywnością straszenia w 1999 roku, a efektownością obecnego jest widoczna gołym okiem, i w równej mierze decyduje o sukcesie, ale też porażce nowego filmu.
Wingard i Barrett wcześniej nakręcili Następny jesteś ty oraz Gościa – w tym pierwszym bawili się schematami formuły home invasion, w którym domownicy atakowani są przez napastników z zewnątrz, w następnym zaskoczyli nas sylwetką tytułowego bohatera, rozbijającego spokój typowo amerykańskiej rodziny. Dostając propozycję ożywienia wiedźmy z Blair z pewnością mieli za zadanie restytuować również samą formę, ale ta okazała się nie do ruszenia. Udało im się uzasadnić konieczności ciągłego kręcenia filmu w obliczu największego niebezpieczeństwa, każąc nosić swoim bohaterom małe kamerki zamontowane za uchem. W ten sposób postaci przez cały czas mają obie ręce wolne, trochę mimowolnie, ale i naturalnie będąc wciąż rejestratorami wydarzeń. Ale to tyle. Fabularnie znów otrzymujemy na samym początku trochę historii o czarownicy, co tylko buduje nasze wyobrażenie o niej, ale twórcy mają na tyle oleju w głowie (albo szacunku do oryginału), aby więcej nie pokazywać niż ujawniać. Finał świetnie trzyma w napięciu, bo rozpoznajemy znajome miejsca, a na atrakcje nie możemy narzekać, lecz twist, jaki filmowcy nam serwują jest przewidywalny, zaś konkluzja musi być tylko jedna.
W pół drogi zatrzymują się reżyser i scenarzysta, oddając cześć pierwszej części, ale nie potrafiąc posunąć formy i treści w nie odkryte jeszcze rejony. Kręcą się w kółko niczym bohaterowie swojego filmu, korzystając z zabawek współczesnego świata, zapominając jednak, że technologia jest po nic w zderzeniu z nieznanym. To wydaje się bardzo znajome, pomimo paru nowych sztuczek (zaczynam zastanawiać się, czym naprawdę mogą być leśne symbole, skoro bohaterów również można złamać jak patyki, zaś z ich ran wydobywają się dziwne rzeczy). Koniec końców, lądujemy w punkcie wyjścia, niekoniecznie rozczarowani całą tą wyprawą, ale czy usatysfakcjonowani?
Czuć sztuczność całego założenia, już w momencie, gdy na ekranie pojawia się wielkie logo producenta, firmy LionsGate (pamiętacie wyjątkowo nieefektowny napis Artisan z pierwszego filmu?). Z drugiej jednak strony nikt nas już nie przekonuje, że to, co oglądamy jest prawdą. Być może nie powinienem być tak surowy dla horroru, który przede wszystkim ma na celu zabawienie widza, i z tego zadania wywiązuje się wzorcowo. Ale słysząc Blair Witch Project wielu widzów nadal pamięta zgrozę i niepewność tamtego obrazu, poczucie obcowania z czymś autentycznym oraz świeżość formy. Wyrzuć słowo Project z tytułu i nagle lądujesz w bezpiecznej i dobrze kojarzonej przystani, która zapewni ci 90 minut rozrywki i śmiech innych widzów, kiedy będziesz wychodzić z sali. Radzę szukać wiedźmy w innym miejscu.