search
REKLAMA
Nowości kinowe

Bilet na Księżyc

Krzysztof Połaski

13 listopada 2013

REKLAMA

Bilet na KsiężycPolscy filmowcy uwielbiają powracać do rzeczywistości Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej. To zjawisko nie powinno nikogo szczególnie dziwić, dla większości z nich jest to po prostu sentymentalny powrót do okresu własnej młodości, czasu, gdy wszystko smakowało jakoś inaczej… jakby lepiej. Tym razem w czasie postanowił cofnąć się Jacek Bromski, powracający do 1969 roku, epoki, gdy sam miał 23 lata. Dla niego jest to powrót podwójny, bowiem wraca również do gatunku, w którym chyba najlepiej się sprawdza – komedii.

Zasadnicza służba wojskowa. Dla większości młodych ludzi może być to już pojęcie abstrakcyjne, niewywołujące żadnych poważniejszych skojarzeń. Ja jednak należę jeszcze do pokolenia, które na komisję wojskową musiało się stawić, aczkolwiek historię o tym, jak to było w armii poznałem dzięki swojemu tacie. W gruncie rzeczy, większość osób zawsze wspomina wojsko w jeden, niemal identyczny sposób – męska przygoda, owocująca kumplami porozrzucanymi po całej Polsce, z którymi niestety niedługo po wyjściu do cywila kontakt się urwał. Dla dzisiejszych czterdziesto/pięćdziesięcio/sześćdziesięciolatków prawdopodobnie ZSW to skarbnica wielu wspaniałych wspomnień, więc niewykluczone, że „część wojskowa” nowego dzieła twórcy „Zabij mnie glino” wywoła w nich sentymentalną podróż do młodości. Z młodszym widzem może być dużo większy problem, bo zwyczajnie trudno mu zrozumieć co dla ówczesnych nastolatków znaczył bilet do jednostki.

Powołanie do armii jest pretekstem dla Jacka Bromskiego do opowiedzenia typowej historii inicjacyjnej, utrzymanej w stylistyce kina drogi i filmu kumpelskiego. Głównym bohaterem „Biletu na Księżyc” jest Adam (Filip Pławiak), świeżo upieczony maturzysta. Adam jest idealistą, dlatego sam się zgłasza do armii, licząc, iż zostanie przydzielony do wojsk lotniczych, aby móc rozwinąć swoje zainteresowania. Niestety, ale władza ludowa wie lepiej, gdzie poborowy Sikora będzie bardziej przydatny i dlatego dostaje bilet do zlokalizowanego się na drugim końcu Polski, Świnoujścia, gdzie czeka na niego (zapewne) wyprany i pachnący świeżością mundur marynarza Marynarki Wojennej. Dla tego młodego, jeszcze niedoświadczonego przez życie chłopaka brzmi to jak wyrok, ponieważ służba w MW to trzy lata wyjęte z życia.

Bilet na Księżyc

Adam ma jeszcze jeden problem, który dla młodzieńca jest wręcz kluczowy – jest prawiczkiem. A jak się chłopaki „we wojsku” dowiedzą, że Adaś jeszcze nie zasmakował kobiety, to nie będzie „kot Sikora” miał łatwego życia, oj nie będzie. Adam co prawda ma dziewczynę, ale Danusia (debiutująca Kaja Walden) to kobieta wierząca, więc kategorycznie odmawia oddania się bez uprzedniego sakramentu małżeństwa. W dodatku dziewczyna ma ambicje i nie zamierza na biednego chłopaka czekać trzech lat, niech Adam nawet nie liczy, że przyjedzie na przysięgę. Na szczęście jednak w takich sytuacjach pomocną dłoń wyciąga starszy brat. Antek (rewelacyjny Mateusz Kościukiewicz) służył w tej samej jednostce, więc wie co może młodego czekać i dlatego organizuje 2000 złotych, co by starczyło na podróż po całej Polsce śladami kolegów z wojska, alkohol i oczywiście panienki – w końcu „brat tego towaru jeszcze nie zaznał”.

Twórca poprzez postaci Adama i Antka ukazuje dwie postawy młodych ludzi, będące chyba aktualne po dziś dzień. Pierwszy z nich ma romantyczną duszę, jest spokojny, nieśmiały, wręcz wycofany. PRL to nie jest jego wymarzone miejsce, nie potrafi odnaleźć się w ustroju narzucającym mu określony sposób bycia i mówiącym jak ma żyć. Jego wolność jest stłamszona, więc nie pozostaje mu nic innego, jak bierne dostosowania się do ogólnie obowiązujących reguł gry. Antek natomiast to jego absolutne przeciwieństwo, człowiek, którego wszędzie pełno, prawdziwa dusza towarzystwa. Potrafi odnaleźć się w każdych warunkach, a szczególnie w rzeczywistości Polski Ludowej, gdzie liczy się spryt, kombinatorstwo i cwaniactwo. Taki stereotypowy Polak, który, parafrazując postać wykreowaną przez Kościukiewicza, gdy ma do przykręcenia śrubę, to zrobi wszystko, aby tylko udać, iż śruba została przykręcona.

Bilet na Księżyc

„Bilet na Księżyc” zaczął wywoływać kontrowersje podczas tegorocznego Gdynia Film Festivalu, gdzie Jackowi Bromskiego została przyznana nagroda za najlepszy scenariusz. Myślę, że każdy z widzów sam oceni, czy był to słuszny wybór i czy inne obrazy faktycznie nie zasłużyły bardziej na wyróżnienie, aczkolwiek trzeba szczerze przyznać, iż skrypt napisany przez prezesa Stowarzyszenia Filmowców Polskich jest co najmniej zaskakujący. W pewnym momencie koncepcja filmowa ulega całkowitej zmianie i na szczęście widz do samego końca jest trzymany w niepewności, jak ostatecznie rozwiązana zostanie ta historia.

Plusem tego obrazu jest niewątpliwie świetna scenografia, dzięki której na dwie godziny przenosimy się do roku 1969. Bromski nie pozwala sobie ta takie błędy scenograficzne, jakie popełnił chociażby Juliusz Machulski w swoim fatalnym „Ile waży koń trojański?” i na pewno nawet na sekundę na ekranie nie zagości współczesny autobus komunikacji miejskiej. Urodzony we Wrocławiu reżyser jednak mógł darować sobie bardzo źle wyglądające komputerowe efekty lotu samolotem. Nie wiem, być może twórca i jednocześnie producent tego filmu niepotrzebnie wydał tyle pieniędzy na prawa autorskie do utworów muzycznych, co sam podkreśla w wywiadach, a finanse te mógł przeznaczyć na doinwestowanie efektów specjalnych.

Bilet na Księżyc

Największym zaskoczeniem i jednocześnie zaletą „Biletu na Księżyc” jest Mateusz Kościukiewicz. To zdecydowanie jego najlepsza rola. Do tej pory ten młody aktor kreował postacie dramatyczne lub romantyczne, w czym się kompletnie nie sprawdzał, aż nagle dano mu rolę komediowią i eureka! Był świetny i mam nadzieję, że jeszcze kiedyś dostanie szansę na zagranie cwaniackiego bohatera. Kościukiewicz na ekranie absolutnie zdominował swojego młodszego i uboższego w doświadczenie kolegę, Filipa Pławiaka, dla którego jest to pierwsza duża rola. Ten dysonans pomiędzy nimi jest tak widoczny, że do pewnego momentu widz może pomyśleć, iż to właśnie starszy z braci jest głównym bohaterem tej historii. Postać Kościukiewicz jest nie tylko ciekawsza, ale także bardziej dopracowana, lepiej napisana i mająca bardziej komediowe zacięcie, co się przejawia chociażby w dialogach pomiędzy bohaterami.

„Bilet na Księżyc” to film epizodów. Piotr Głowacki, Andrzej Grabowski czy Andrzej Chyra nie mają sobie równych. „Rockandrollowy” tatuś, spocony konduktor opowiadający o pisaniu raportów na podejrzanych pasażerów czy służący dobrą radą pilot samolotu to perełki tego obrazu. Trzeba przyznać, iż autor ma również rękę do debiutantek i aktorek z małym doświadczeniem, bo chociaż Kaja Walden czy Delfina Wilkońska pojawiają się tylko na kilka minut, to swoją urodą potrafią oczarować przynajmniej męską część widowni. Oby panie w niedalekiej przyszłości otrzymały większe role, dzięki którym będzie można ocenić także ich warsztat zawodowy.

Bilet na Księżyc

Tytuł tego filmu odnosi się do misji kosmicznej Apollo 11 i lądowania pierwszego człowieka na Księżycu. Nie wiem czemu, ale większość polskich filmowców ma obrzydliwą manierę robienia filmów historycznych na tle jakichś ważnych wydarzeń, które koniecznie muszą albo docierać do widza z postawionego gdzieś w kącie telewizora, czy rozbrzmiewać z odbiornika radiowego. Jest to element absolutnie zbędny, wprowadzony do obrazu na siłę, tylko po to, aby z jednej strony ukazać absurd poprzedniego ustroju, a z drugiej uczynić z pierwszego kroku człowieka na Księżycu żenującą i słabą metaforę pierwszego stosunku seksualnego.

Jacek Bromski w swoim poprzednim dziele – „Uwikłaniu” – podpisał się pod słowami Miłoszewskiego mówiących o wypaczaniu przez filmy Stanisława Barei prawdziwego obrazu komunistycznej Polski: „(…) ludzie uwierzyli, że PRL to był taki dziwaczny kraj, gdzie może nie było lekko, ale przynajmniej śmiesznie i wszyscyśmy dobrze się bawili.”. Śledząc wypowiedzi autora „Sztuki kochania” orientujemy się, że identyfikuje się z tym poglądem, problem jednak polega na tym, że sam zrobił obraz, który również wpisuje się w nurt ukazywania poprzedniego ustroju jako rubasznego i swojskiego. Co prawda Bromski sili się na ciągłe portretowanie absurdów panujących w Polsce pod rządami Władysława Gomułki, więc pojawia się wszechobecne łapówkarstwo, nieoficjalnie sprzedawane zachodnie papierosy, a w dialogach jest mowa o konieczności zapisania się do partii, aby awansować, historia chłopa, który skupował butelki ze szczawiem za 20 groszy, następnie go wylewał, a butelkę na skupie sprzedawał za złotówkę czy motyw donosicielstwa bezpiece, ale to wszystko jest ukazane dość siermiężnie i bez wyrafinowania.

Twórca niepotrzebnie chciał zaprezentować jak najwięcej nielogiczności poprzedniego ustroju, przez co film sprawia wrażenie przeładowanego tą ówczesną niedorzecznością. Bądźmy szczerzy, Bromski nie jest Bareją i nie potrafi w tak subtelny, ale zarazem celny sposób punktować dawnych czasów. Inną sprawą jest jednak fakt, iż dzisiaj wszyscy doskonale wiemy, jaki był PRL, więc nie trzeba w każdej scenie wykładać tego na nowo. Reżyser do tego stopnia rozpędził się w krytyce dawnego systemu, iż w usta Piotra Głowackiego „włożył” słowa, które dla jednych będą zwyczajnie niesmaczne, a innych po prostu oburzą; postanowił skrytykować Tadeusza Łomnickiego, Andrzeja Łapickiego oraz Gustawa Holoubka za ich komunistyczne sympatie.

Bilet na Księżyc

Jednakże nie zapominajmy, że przede wszystkim mamy do czynienia z komedią, a jej celem, a właściwie celem tak zwanego „filmu śmiechu”, jest rozśmieszenie widza. I to generalnie autorowi się udaje, chociaż udane żarty przeplatają się z „sucharami”, lecz przez większość seansu na twarzach widzów powinien gościć szeroki uśmiech.

Lubię kino Jacka Bromskiego, uważam, że to naprawdę sprawny rzemieślnik, a w kilku obrazach zdarzyło mu się świetnie sportretować przywary naszego narodu, szczególnie w „U Pana Boga za piecem”, „Karierze Nikosia Dyzmy” czy przede wszystkim w „Ceremonii pogrzebowej”, gdzie zrezygnował z komediowego sznytu. „Bilet na Księżyc” nie jest jego najlepszą produkcją, ale osoby lubiące filmografię wrocławskiego twórcy nie powinny być zawiedzione, bo jeżeli śmieszył Was rudy Nikoś Dyzma czy proboszcz rządzący wsią, to będzie Was śmieszyć także braterski duet podróżujący po Polsce.

„Bilet na Księżyc” to dzieło co prawda nie wybijające się ponad pewną przeciętność, ale chyba też nikt nie stawiał przed tym tytułem większych wymagań. To film łatwy, prosty i przyjemny, gwarantujący miły i sympatyczny seans. Na ekranie nie przeszkadza nawet Anna Przybylska, której piękne oraz ponętne ciało przysłania brak talentu i irytujący głos. Ot, taka niezobowiązująca produkcja w sam raz na wieczór.

REKLAMA