BIG LEBOWSKI. Radosna abstrakcja
Są takie filmy, po obejrzeniu których człowiek ma ochotę rzucić wszystko w diabły. Przytłaczające dramaty poruszające wątki egzystencjalne, które sprawiają, że widz chce iść się pochlastać. Są też takie filmy, które napełniają człowieka szczerym optymizmem. I do tej kategorii zalicza się Big Lebowski niezastąpionych braci Coen. Obraz, przez który przewija się cała plejada (menażeria byłaby chyba lepszym określeniem) wykręconych i zakręconych postaci. I choć Bracia udowodnili, że w ciężkim i pesymistycznym kinie czują się jak ryba w wodzie (Fargo, No Country For Old Men, który swoją drogą od pierwszego wejrzenia zagościł w gronie moich ulubionych filmów), to liczę, że wrócą jeszcze kiedyś do konwencji komediowej.
Wszystko zaczęło się od zasikanego dywanu. Można powiedzieć, że było to preludium do całego ciągu niezwykłych wydarzeń. Jeffrey Lebowski, Koleś, Jego Kolesiowatość, nie miał prawa spodziewać się tego, że ktoś może go pomylić z jakimś tam milionerem. Kiedy dwóch zbirów przychodzi do niego, demoluje mu mieszkanie i podtapia w muszli klozetowej, żądając pieniędzy tylko z powodu jego nazwiska, ma im do zaoferowania jedynie kilka odzywek. Jak można było pomylić bogacza z byłym hippisem, który nawet do supermarketu chadza w szortach i szlafroku? Z hippisem, którego najcenniejszym przedmiotem zdaje się być kula do kręgli. Dobra, Koleś pamiętliwy nie jest – trudno, stało się. Szkoda tylko dywanu – przecież tak pasował do wnętrza. Pasją życiową Kolesia (oprócz sączenia drinków i popalania jointów) jest gra w kręgle z kumplami. Gra oczywiście rankingowa, nie jakieś tam pykanie dla niby-przyjemności – zdrowa, męska rywalizacja. Jest jednak ktoś, kto podchodzi do kręgli z jeszcze większą powagą i w obronie swojego zdania jest gotów posłużyć się niepodważalnymi argumentami w postaci pistoletu i magazynka pełnego naboi – Walter Sobchak. Sobchak – polski katolik, który przeszedł na judaizm dla żony, z którą jednak szybko się rozwiódł. Sobchak – człowiek, który nie gra w szabat w kręgle, bo przecież wiary nie można wyrzucić jak starego prawa jazdy. Wreszcie Sobchak – weteran wojny w Wietnamie, który na każdym kroku wspomina, że jego przyjaciele ginęli za kraj, leżąc twarzą w błocie. Jest jeszcze Donny – koleżka mylący Lenina z Lennonem i odzywający się tylko po to, żeby usłyszeć od Waltera soczyste “Shut the fuck up, Donny!”.
To właśnie Walter stał się przyczyną, przez którą Koleś zaczął działać. Przeklinając na czym świat stoi, przedstawił karkołomną teorię: skoro bandytom chodziło o innego Lebowskiego, to należy jego obciążyć kosztami zniszczonego dywanu. Proste, przecież zbirów raczej nie uda się zmusić do wypłacenia rekompensaty. Od tego momentu Bracia zabierają widza w niesamowitą podróż po Los Angeles, a film zaczyna pędzić niczym wagonik rollercoastera z zepsutymi hamulcami. Latynoski kręglarz, pedofil Jesus, niepełnosprawny milioner “Big” Lebowski, jego chorobliwie uprzejmy i płaski jak kartka papieru kamerdyner, zadłużona gdzie się da ex-gwiazdka filmów porno i nimfomanka, feministka z duszą ekstrawaganckiej artystki i sentymentem do starych dywanów oraz gang niemieckich nihilistów tworzących techno-popowy zespół Die Autobahn i wyprowadzających na smyczy fretkę, którą szczują głównego bohatera. Wszystko kręci się wokół walizki pieniędzy (chyba jeden z ulubionych tematów Coenów), wszyscy knują przeciwko sobie i próbują zrobić wszystkich w konia. I nagle okazuje się, że w tym szalonym świecie, w którym absurd goni absurd, gdzie wszyscy kłamią, jedynym człowiekiem z zasadami jest Koleś. Kompletny luzak, margines społeczny, człowiek bezrobotny, okazuje się, o zgrozo, jedyną ostoją normalności. Koleś nie przejmuje się takimi drobnostkami jak pieniądze, czuje się wolny, a z każdej, nawet najgorszej sytuacji potrafi się szybko pozbierać.
Podobne wpisy
Na oddzielny akapit zasługuje sposób, w jaki cała historia została opowiedziana. Z ekranu wylewa się radosna abstrakcja – Koleś lecący nad Miastem Aniołów, ścigający spowitą w cień postać na latającym dywanie, z “The Man in Me” Boba Dylana przygrywającym w tle – nie mam więcej pytań. Wodewil w wykonaniu Kolesia tańczącego z walkirią i balet tancerek przebranych za kręgle to coś, czego się nie zapomina. Wszystko to dzieje się oczywiście w głowie Lebowskiego, ale niektóre wydarzenia dziejące się na jawie mogłyby zadziwić nawet Salvadora Dali (choćby pierwsza wizyta Kolesia u wspomnianej już wcześniej artystki – feministki). Obsadzie filmu nie można nic zarzucić – wszyscy aktorzy są w swoich rolach rewelacyjni i czują się w nich świetnie. Jestem gotów zaryzykować stwierdzenie, że John Goodman zagrał tu najlepszą rolę w swojej karierze, a John Turturro swoim epizodem przebija sporo pierwszoplanowych występów wielu aktorów w innych filmach.
Kim jest więc Koleś? Według słów starego kowboja, który wygląda jak wyciągnięty z klasycznego westernu i opowiada całą historię, to ktoś żyjący bez zmartwień, ktoś, kto żyje “za wszystkich nas, grzeszników”. I Narrator czuje się z tym dobrze. Każdemu w życiu przyda się odrobina kolesiowatości.
Tekst z archiwum film.org.pl (04.06.2008).