BIAŁA ODWAGA. Swastyka w cieniu Tatr [RECENZJA]
Choć od II wojny światowej mija już 80 lat, jej obecność w kinie – nie tylko polskim, ale mam wrażenie, że zwłaszcza w polskim – nie wydaje się słabnąć. Na ekrany wciąż regularnie trafiają filmy opowiadające o tym epizodzie historii, w formie mniej lub bardziej opartej na faktach. W obliczu pokaźnej liczby fabuł okołowojennych kogoś mógłby zdziwić fakt, że wciąż sporo zostało tematów czy wątków wojennej historii, które nie były w kinie poruszane czy też pojawiały się jedynie marginalnie. Jednym z nich jest kwestia kolaboracji górali podhalańskich z nazistowskim okupantem i koncepcja goralenvolk, stanowiące niechlubną kartę w historii społeczności mieszkającej pod majestatycznymi Tatrami. Temat ten doczekał się właśnie swojej ekranowej prezentacji w Białej odwadze Marcina Koszałki.
Projekt filmu o goralenvolk realizowany był kilka lat i poprzedzała go aura kontrowersji – w końcu w Polsce niezmiennie nieufnie podchodzi się do jakichkolwiek rozliczeń, tym bardziej tych, które przebijają lub przynajmniej zdają się iść na przekór klasycznej narracji o szlachetnej wojennej martyrologii. Oczywiście tak w fazie preprodukcji i produkcji, jak i przy premierze – a także zapewne długo po niej – tu i ówdzie fruwają tezy o antypolskim paszkwilu i wrogiej propagandzie, z którą niemal bezwiednie traktowane jest w pewnych kręgach środowisko filmowe, raz po raz szukające mniej oczywistych historii i postaci nieodlewanych z brązu. Mimo prowokacyjnego tytułu swojego filmu Koszałka dystansuje się jednak od historyczno-politycznych przepychanek, wykorzystując inspiracje i źródła jako kanwę dla bardziej uniwersalnej opowieści.
Silnikiem fabularnym Białej odwagi jest klasyczny niemal do bólu motyw miłosnego trójkąta. W pierwszych minutach Koszałka oraz współtworzący scenariusz Łukasz M. Maciejewski szybko rozstawiają pionki na planszy – Andrzej Zawrat (Filip Pławiak) kocha z wzajemnością Bronkę (Sandra Drzymalska), ale ojciec dziewczyny (Andrzej Konopka) chce, żeby ta wyszła za drugiego z braci: Maćka (Julian Świeżewski). Jak to bywa w silnie patriarchalnych i tradycyjnych społecznościach, woli rodziców staje się zadość i górskie hale wypełnia weselna muzyka, a sfrustrowany Andrzej opuszcza rodzinną wieś, szukając ukojenia w karierze akrobaty w wielkim mieście. Archetypiczny wstęp, za sprawą majestatycznych kadrów tatrzańskich szczytów momentami przywodzący nawet na myśl Cienie zapomnianych przodków Paradżanowa, sygnalizuje jaką optykę przyjmują twórcy wobec tematu kolaboracji, pokazywanej przez pryzmat prywatnych relacji i skomplikowanych góralskich układów rodowych. Temat nazistów i kolaboracji pojawia się niejako tylnymi drzwiami, dopiero nakładając się na uprzednio zbudowany szkielet fabularny.
Dzieje się to za sprawą wracającego po kilku latach na Podhale Andrzeja – obyty w świecie, wciąż rozgoryczony, mimo że z żydowską artystką u boku, za sprawą niemieckiego naukowca Wolframa (Jakub Gierszał) zostaje obdarzony przez wkraczających na Podhale okupantów pewną protekcją, w zamian za którą ma odwdzięczyć się przekonaniem krajan do uznania tożsamości goralenvolk – odrębnej grupy etnicznej stanowiącej odnogę starożytnych ludów germańskich przez lata pozostającą pod obcą polską władzą i przez to bliższą kulturowo podbijającym w ekspresowym tempie kolejne terytoria Niemcom niż ideologicznie podrzędnym Polakom. Tak osobiste urazy zaczynają zazębiać się z wielką polityką, gdy Andrzej rozpoczyna zgubną drogę lidera góralskiej społeczności, która nie mówi w kwestii uznania się za goralenvolk i współpracy z okupantami jednym głosem.
Jak zaznaczyłem wcześniej, Biała odwaga nie wdaje się w historyczne rozstrzygnięcia. Koszałka i Maciejewski skupiają się raczej na osobistej historii uwikłania w historię, pokazując sprawnie zrekonstruowane realia polityki realizowanej przez Niemców na Podhalu. W fikcyjnych postaciach Andrzeja oraz jego niedoszłego teścia Wetuli można dostrzec inspiracje Wacławem Krzeptowskim, autentycznym liderem kolaborujących górali. Z kolei grany przez Gierszała von Kamitz to w dużym stopniu przerobiona na przyjezdnego Niemca figura dr. Henryka Szatkowskiego, przedwojennego działacza turystycznego, propagującego idee goralenvolk na podstawie badań archeologicznych Włodzimierza Antoniewicza z lat 20., z domieszką Witalisa Widera, osiadłego w Zakopanem polskiego rezerwisty infiltrującego społeczność góralską na zlecenie Abwehry. Widoczne tu uproszczenia pokazują intencje Koszałki, który nie jest specjalnie zainteresowany niuansowaniem historii i naświetlaniem skomplikowanej siatki relacji, koncentrując się przede wszystkim na indywidualnej historii ze swastyką w tle. Podkreśla to także wybór i sposób wykreowania głównego bohatera – wydaje się, że spośród postaci Białej odwagi co najmniej dwie lub trzy byłyby ciekawsze niż Andrzej, by oprzeć na nich perspektywę widza. Jego optyka, jako osoby stojącej trochę z boku, była jednak najbardziej przezroczysta, najmniej wymagała zanurzania się w uwikłaniu społecznym.
Tu dochodzimy do zasadniczej słabości Białej odwagi – przez dwie godziny film w zasadzie nie ujawnia, co jest jego centralnym motywem i żadnego z pojawiających się na ekranie kontekstów należycie nie pogłębia. Najlepiej działa jako klasyczny melodramat o trójkącie miłosnym, przy czym nie wykracza poza poprawne przejście punktów fabularnych takiej opowieści, bez szczególnego zagłębienia się w psychologię postaci i ich relacje. Jako historia o goralenvolk i niejednoznacznych relacjach góralsko-polsko-niemieckich film pozostawia wiele do życzenia – praktycznie nie widać szerszej niż kilka osób reakcji społecznej, wiele zdarzeń zdaje się nie mieć odpowiednio nakreślonych przyczyn i/lub konsekwencji. Białą odwagę przez większość czasu ogląda się jak ciąg luźno powiązanych chronologicznie scen, pomiędzy którymi brakuje łączników, pozwalających bardziej poznać i zżyć się z bohaterami. Postacie pojawiają się i znikają na długie chwile, a wszyscy bohaterowie – nie wyłączając protagonisty – są raczej szkicowe. Choć film ma umiarkowane tempo, pod względem fabularnym Koszałka i Maciejewski pędzą od jednego ważnego zdarzenia do drugiego, nie oglądając się na ich podbudowanie, powiązanie i rozprowadzenie. Najbardziej Koszałkę interesuje chyba wspinaczka, co widać po może i efektownych, ale w kontekście dramaturgii przydługich i irrelewantnych sekwencjach wycieczek górskich. Zresztą z kontekstu wspinaczkowego pochodzi nawet tytuł filmu. Zestawienie osobistych zmagań w cieniu historii z wymagającymi konfrontacjami z surowością gór mogło być ciekawym kluczem do filmu, ale wydaje się, że w realizacji przeważyła techniczna fascynacja tym elementem, wydającym się w pewnej mierze obcym ciałem w zasadniczej tkance narracji.
Nagrodą pocieszenia jest fantastyczna realizacja, i to nie tylko scen wspinaczkowych. Praktycznie każda scena zachwyca kadrowaniem, oświetleniem i wizualną inwencją. Są też w Białej odwadze świetne, porywające sceny – jak pierwsze spotkanie granej przez Wiktorię Gorodeckają żydówki Heleny z oficerem Wehrmachtu (swoją drogą interesująca postać Heleny jest w filmie całkowicie pomijalna) czy atak polskich partyzantów na obejście Wetulów (już wykorzystywane jako templatka do memów). Są to jednak rodzynki pojawiające się pomiędzy segmentami, które – choć dobrze się oglądają – nie pozwalają wczuć się w historię i poczuć jej faktury. Można trochę odnieść wrażenie, że twórcy tak bardzo dystansują się od historycznej kontrowersji, tak opakowują ją gatunkowymi elementami i chłodem rodzinnej historii w cieniu gór, że gubią sedno tego, o czym chcą opowiadać. Spod realizacyjnego narzutu czasem wydobywa się organicznie pulsujący sprzecznymi namiętnościami i historycznymi traumami dramat polityczny, ale częściej ulega on pod naporem jednak trochę zachowawczej oprawy.
Trudno powiedzieć, że Biała odwaga zawodzi. To technicznie świetny, sprawny i dobrze zagrany film. Brakuje w nim jednak trochę więcej pazura i nomen omen odwagi (choć może raczej woli, bo animuszu raczej Koszałce nie brakuje), by mocniej wgryźć się w materiał historyczny i wydobyć z niego społeczny i polityczny nerw.