BEZ WYJŚCIA. 30-lecie doskonałego thrillera politycznego
Autorem tekstu jest Tadeusz Skarbek.
14 sierpnia 1987 roku na amerykańskie ekrany kinowe zawitał thriller Bez wyjścia (oryg. No Way Out) – film, który wraz z mającymi premierę dwa i pół miesiąca wcześniej (3 czerwca) Nietykalnymi Briana De Palmy uczynił z Kevina Costnera jedną z największych gwiazd Hollywood przełomu lat 80. i 90. XX wieku. Zatem to znakomita okazja, by przypomnieć sobie ten odrobinę zakurzony klasyk tamtejszej dekady, który być może wielu kojarzy z czasów świetności kaset VHS i licznych emisji telewizyjnych.
W przypadku obrazów takich jak Bez wyjścia im mniej wie się o fabule, tym większa radość płynąca z seansu (nie tylko tego pierwszego). Jeśli jeszcze jakimś trafem umknął on waszej uwadze, to nie czytajcie żadnych streszczeń i opisów znalezionych w sieci, nie oglądajcie też trailera – ten trwa raptem 90 sekund i pomimo tego, że nie zdradza zbyt wiele, może naprowadzić bardziej obeznanych kinomanów na poszczególne elementy misternej układanki. Niemniej wypada choć trochę napisać o zawiązaniu akcji.
Młody i ambitny komandor podporucznik amerykańskiej Marynarki Wojennej, Tom Farrell (Kevin Costner), na jednym z nudnych i wystawnych przyjęć waszyngtońskiej elity politycznej poznaje atrakcyjną i seksowną Susan Atwell (Sean Young). Między nimi błyskawiczne zawiązuje się namiętny romans, który wkrótce zaważy na ich dalszych losach. W mniej więcej tym samym czasie Farrell – wsławiony bohaterskim czynem uratowania marynarzy podczas pewnej misji – za namową Scotta Pritcharda (Will Patton), dawnego kolegi ze studiów, a obecnie zaufanego doradcy sekretarza obrony Davida Brice’a (Gene Hackman), podejmuje pracę u tego ostatniego. Jego oficjalnym zadaniem jest łagodzenie konfliktów i napięć pomiędzy szefem Departamentu Obrony USA a dyrektorem CIA, Marshallem (Fred Dalton Thompson) w kwestii budowy kosztownego prototypu łodzi Fantom. Jednocześnie zacieśniający się związek Toma z Susan powoduje coraz większe podejrzenia u Brice’a, także będącego z nią w relacji, ale opartej wyłącznie na seksie i korzyściach materialnych. Jedna ze schadzek polityka i jego kochanki kończy się tragedią – tak rozpoczyna się skomplikowana gra, której wynik trudno przewidzieć…
Opowiedzenie dalszych meandrów historii tylko zaszkodziłoby potencjalnemu odbiorcy. Poprzestańmy więc na stwierdzeniu, iż przytoczony wyżej zarys filmu to dopiero początek wielu niespodzianek i fabularnych wolt, godnych największych mistrzów suspensu Alfreda Hitchcocka i jego najwierniejszego ucznia, De Palmy. Bez wyjścia rozpoczyna się jak melodramat z delikatnie zarysowanym wątkiem politycznym i sensacyjnym, by w pewnym momencie skręcić w rejony rasowego thrillera szpiegowskiego. Ten melanż nie sprawia wrażenia wymuszonego konceptu mającego na celu bezmyślne mnożenie następujących po sobie atrakcji i spiętrzonych kulminacji. To zasługa bardzo precyzyjnego scenariusza, autorstwa Roberta Garlanda (współpracował m.in. nad Bessonowskim Wielkim błękitem), opartego na powieści Kennetha Fearinga The Big Clock – wcześniej dwukrotnie już zaadaptowanej na potrzeby srebrnego ekranu pod postacią filmu noir z 1948 roku pod tym samym tytułem oraz francuskiego kryminału Rewolwer Python 357 (1976).
Z historii kina wiadomo, że nawet najlepszy scenariusz może zostać zmarnowany, kiedy trafi w nieodpowiednie ręce. Nie w tym wypadku. Reżyserii podjął się Roger Donaldson, australijski twórca, dla którego Bez wyjścia było drugim amerykańskim filmem, zaś światowa publiczność usłyszała o nim szerzej przy okazji dobrze przyjętego przez krytykę Buntu na Bounty (1984) z Melem Gibsonem i Anthonym Hopkinsem – opowieści o XVIII-wiecznym buncie na słynnym brytyjskim okręcie, także uprzednio zekranizowanej (w 1935 i 1962 roku). Nie dziwi chyba więc fakt, iż producenci zdecydowali się na filmowca z Antypodów, mającego niemałe doświadczenie w odświeżaniu znanych już fabuł. Drugi czynnik, który zdecydował o angażu Australijczyka, dotyczy jego świetnych relacji z aktorami, zarówno tymi znanymi i utytułowanymi, jak i tymi będącymi dopiero u progu wielkiej kariery.
…Bounty i Bez wyjścia są znakomitymi tego przykładami, a zaznajamiając się szerzej z filmografią Donaldsona, dojdziemy do tego samego wniosku, do jakiego (być może) doszli znacznie wcześniej szefowie wytwórni Orion, wykładając 15 milionów dolarów na recenzowany tu obraz. Realizując go, reżyser otoczył się artystami o wiele bardziej doświadczonymi w branży od niego. Określenie „artyści” nie będzie żadnym nadużyciem, jeśli spojrzymy na listę osób zaangażowanych w ów projekt. Zdjęcia wykonał John Alcott, prawdziwa legenda wśród operatorów. Znany z mistrzowskiego oświetlania arcydzieł Stanleya Kubricka (Barry Lyndon – w pełni zasłużony Oscar, Lśnienie) niestety nie doczekał premiery gotowego filmu – zmarł w 1986 roku w wieku 55 lat na zawał serca, zaś Bez wyjścia okazało się ostatnią jego pracą i to jemu został zadedykowany.
Muzykę skomponował nie mniej legendarny, zmarły w 2009 roku, Maurice Jarre (laureat trzech Oscarów za oprawy do Lawrence’a z Arabii, Doktora Żywago i Drogi do Indii – wszystkie w reżyserii Davida Leana). Dla Donaldsona napisał partyturę lekko niepokojącą, niepozbawioną wyraźnej tematyki, delikatnie skąpaną w syntetyzatorowym brzmieniu, charakterystycznym dla lat 80., bez kiczowatej otoczki. Znakomicie wygrany synergizm obrazu i towarzyszącej mu kompozycji objawia się w pełni już na początku, wraz z trwającą ponad trzy minuty czołówką. Kamera Alcotta w jednym długim ujęciu panoramuje Waszyngton, w tle pulsujące Main Title Jarre’a, w rytmie którego na ekranie pojawiają się duże żółte napisy, poprzecinane poziomymi liniami – przy czym w chwili ukazania się tytułu, zmieniającego barwę z żółtej na czerwoną, muzyka przyjmuje bardziej złowieszcze dźwięki. Doskonałe opening credits, o których jakoś dziś szczególnie się nie pamięta, a które warto znać, bowiem wprowadzają widza w nastrój tajemnicy i suspensu.