Ben-Hur (2016)
Wakacyjny sezon w kinach powoli się kończy i trudno nie kryć zawodu. Wyjątkowo oczekiwane, potencjalne przeboje rozczarowały (Legion samobójców, Jason Bourne), planowane początki nowych franczyz nie podbiły widowni (Warcraft: Początek, Pogromcy duchów, Tarzan: Legenda), a jedynymi filmami, które niżej podpisanemu się spodobały, były kontynuacje (Obecność 2, Star Trek: W nieznane). Można tu mówić o braku oryginalności praktycznie we wszystkich tych przypadkach, skoro Hollywood stać tylko na remaki, sequele oraz ekranizacje gier i komiksów. Nowy Ben-Hur w reżyserii Timura Bekmambetova nie powinien zatem być żadną niespodzianką, choć to właśnie ten film uważany był za największe nieporozumienie tego lata. Jak bowiem można się mierzyć z nieśmiertelnym klasykiem?
Czwarta z kolei ekranizacja powieści Lew Wallace’a (nie licząc niemego filmu krótkometrażowego z 1907 roku oraz… animacji sprzed trzynastu lat) ma przecież wielkiego rywala w postaci wersji wyreżyserowanej ponad pół wieku temu przez Williama Wylera z Charltonem Hestonem w roli głównej i jedenastoma Oscarami na koncie. Nakręcenie obrazu choćby w połowie tak dobrego jak tamten byłoby nie lada wyczynem, acz wpierw należałoby zadać sobie pytanie, czy jest po co wznawiać opowieść o tytułowym bohaterze. Oglądając tegoroczną ekranizację, trudno znaleźć uzasadnienie dla próby podjęcia tematu po raz kolejny i siłowania się z nadal znakomitym dziełem z 1959 roku, co nie znaczy, że powstał film nieudany. W porównaniu do innych wysokobudżetowych produkcji tych wakacji, nie można tu również mówić o rozczarowaniu, zwłaszcza że oczekiwania względem tego tytułu nie były wygórowane. Ten Ben-Hur nie wygra żadnego wyścigu, ale nie będzie też ostatni na mecie.
Pomimo drobnych, choć kluczowych dla ogólnej wymowy filmu zmian, fabuła nie odbiega zbytnio do poprzednich wersji. Jerozolima, rok 25 n.e. Żydowski książę Juda Ben-Hur żyje szczęśliwie wraz matką, siostrą oraz swym adoptowanym rzymskim bratem Messalą. Ten ostatni jednak coraz mocniej odczuwa swą odrębność, głównie przez matką, która niezbyt życzliwie patrzy na jego związek z Tirzach, jej córką. Również fakt, że młody mężczyzna modli się do swoich rzymskich bogów, jest nie bez znaczenia. Messala zaciąga się zatem do wojska, aby walczyć z Germanami, i po trzech latach wraca, z bliznami okalającymi jego twarz oraz presją bycia dobrym (czyt. bezlitosnym) żołnierzem. Wkrótce bracia stają przeciwko sobie, ale minie kolejne pięć lat, zanim obaj postanowią wyrównać rachunki podczas morderczego wyścigu rydwanów.
Gdzieniegdzie pojawia się również Jezus, najpierw jako cieśla, potem nauczyciel tłumów i oczywiście zbawiciel, gdy już zostanie ukrzyżowany. Książkowy oryginał ma zresztą nieco dłuższy tytuł sugerujący chrześcijański wydźwięk – Opowieść o Chrystusie. W filmie Bekmambetova postaci tej jest nawet więcej niż u Wylera, gdzie nie dane nam było zobaczyć twarzy Jezusa, co tylko podkreślało jego boską naturę. Teraz urasta do rangi ważnego drugoplanowego bohatera, silnie wpływającego na duchową przemianę Judy. Takie powiększenie roli nie powinno dziwić, skoro producentami nowej wersji są Roma Downey (kto jeszcze pamięta Dotyk anioła?) oraz Mark Burnett, małżeństwo specjalistów od religijnych programów i seriali. Przez większą część seansu ich Ben-Hur jest zaskakująco mało inwazyjny pod tym względem, skupiając się przede wszystkim na wciąż atrakcyjnej fabule. Jednak Chrystusowe epizody wydają się wciśnięte na siłę, a nauki płynące ze spotkania głównego bohatera z Mesjaszem wpływają na tę historię zemsty i odkupienia w sposób nieprawdopodobny. Można tu mówić o cudach albo słabym scenariopisarstwie.
Na szczęście reżysera bardziej od religii interesuje widowisko. Dwugodzinny film jest krótszy od swojego znakomitego poprzednika o prawie połowę, co wpływa zarówno na skróty w historii, jak i na tempo.
Rosyjski reżyser nie kryje się zresztą ze swoimi ambicjami (w końcu jest to reżyser odpowiedzialny za przebojową Nocną straż oraz swego czasu bardzo popularnych Wanted – ściganych), już w pierwszej scenie ukazując nam dwóch bohaterów w boksach startowych przed wyścigiem rydwanów, na który przyjdzie nam poczekać do samego finału. Krótka wymiana zdań i cofamy się osiem lat, aby zobaczyć ich jako braci i najlepszych przyjaciół. Są to dobre sceny służące ukazaniu relacji między nimi oraz różnicy charakterów, które będą ewoluować przez cały film. Ben-Hura gra Jack Huston, Messalę Toby Kebbell. Obaj mają zbyt współczesne twarze, aby można było w nich uwierzyć jako postaci sprzed dwóch tysięcy lat, natomiast Huston z krótko ostrzyżonymi włosami i oryginalnym ubiorem podczas wyścigu kojarzy się z bohaterem wariacji w stylu Noe Darrena Aronofsky’ego niż klasycznej historycznej opowieści. Jest też przypominający starego Boba Marleya Morgan Freeman jako bogaty szejk – sam ten opis może wprawić w rozbawienie. I tylko Rodrigo Santoro rzeczywiście wygląda jak Jezus, kompletnie unikając skojarzeń ze swoją rolą Xerxesa w 300.
Ben-Hur AD 2016, choć jest tworem nierównym i kompletnie zbytecznym, może się podobać. Łączy tradycję z nowoczesnością, która objawia się w licznym wykorzystaniu efektów cyfrowych oraz dynamicznej pracy operatora, Olivera Wooda. Często kręci z ręki, czasem wykorzystuje ujęcia z małych, sportowych kamer. Całość przypomina pod tym względem jego pracę przy filmach o Jasonie Bournie. Pozornie styl ten nie pasuje do eposu, jakim powinna być ekranizacja powieści Wallace’a, ale dzięki tej technologicznej rewolucji czuć powiew świeżości w skostniałym już przecież gatunku. Sceny akcji nakręcone są odważnie i pomysłowo; choć dużo w nich komputera, konie i ludzie są prawdziwi.
Film Bekmambetova najlepiej się sprawdza, gdy nienachalnie prezentuje brutalność tamtych czasów.
Morska bitwa z perspektywy galerników ma pomysłową inscenizację, lecz najlepszy jest w niej obraz wybijającego rytm wiosłowania bębniarza, który nie przerywa swojej pracy nawet, gdy nieprzyjaciele zalewają go smołą. Podczas wyścigu rydwanów ofiarami są nie tylko zawodnicy, ale i niosący im pomoc, a Poncjusz Piłat, ukazany tu jako okrutnik, dąży do pojednania z wrogim mu narodem dając publiczności krwawy spektakl. Kłóci się to z chrześcijańskim przekazem, który producenci chcieli podkreślić zwłaszcza w ostatnich scenach. Cudowność wylewa się wtedy z ekranu, bo chorzy są uzdrawiani, martwi ożywają, dochodzi do, wydawać by się mogło, niemożliwego pojednania, i nawet Piłat żegna się z widzami jako ten, który w rzeczywistości wygrał, choć przecież przegrał. Jest to oczywiście błąd wynikający z różnych celów twórców Ben-Hura – dla reżysera liczy się historia bratobójczego pojedynku, przypominająca Hrabiego Monte Christo i Gladiatora, dla producentów zaś nauka Jezusa i jego ofiara. Wyler potrafił pogodzić jedno z drugim, Bekmambetovowi raczej na tym nie zależy.
Wciąż porównuję obie te wersje, być może niesprawiedliwie dla dzisiejszej produkcji, ale inaczej się nie da. Mówiąc o Ben-Hurze, automatycznie myślimy o filmie z Hestonem, i to się pewnie nigdy nie zmieni. W nowej ekranizacji są rzeczy lepiej poprowadzone niż u Wylera (zamiast przypadkowo zsuniętej dachówki powodem zesłania Judy na galery jest autentyczna próba zamachu), są i gorzej (główny bohater wcześniejszego filmu ściga się rydwanami od lat, a ten o twarzy Hustona uczy się tego na kilka dni przed wyścigiem). Skala tamtego przedsięwzięcia nadal robi kolosalne wrażenie, natomiast rozmach tegorocznej superprodukcji uświadamia nam, że w Hollywood wszystko już było. Nowy Ben-Hur nie szarga imienia utytułowanego poprzednika, nie przynosi również wstydu swym twórcom. Jest dziełem niepotrzebnym, ale dalekim od klęski, jaką mu wieszczono.
korekta: Kornelia Farynowska