Autorką recenzji jest Agata Dutkowska.
Nieczęsto zdarza się trafić na film naprawdę znakomity, budzący całą gamę emocji, będący zarazem pięknym obrazem. W przypadku Bedevilled to jak trafić na takie dwa.
Seans zaczyna się od nieprzyjemnego zdarzenia, które oglądamy z perspektywy pierwszej osoby. Obserwujemy scenę, w której kilku młodzieńców, w raczej mało elegancki sposób, zaczepia na ulicy w Seulu młodą kobietę. Ta, wyrywając się im, podbiega do… nas, prosząc o pomoc. Zamykamy okno samochodu i odjeżdżamy. Zdarzenie to w bardzo skondensowany sposób oddaje niemal cały film.
Wkrótce dowiemy się, że osobą będącą świadkiem powyższego wydarzenia jest Hae-won, jedna z głównych bohaterek dramatu, którego będziemy świadkami. Hae-won wezwana na komisariat w sprawie nieludzko pobitej dziewczyny decyduje się nie wskazać na sprawców, których bez wątpienia rozpoznała. Od początku budzi negatywne emocje: niewrażliwa na cudzą krzywdę, chłodna, wielkomiejska piękność. W wyniku niefortunnego zajścia w pracy Hae-won zostaje wysłana na przymusowy urlop – decyduje się odwiedzić niewielką, rodzinną wyspę oraz mieszkająca na niej przyjaciółkę z dziecięcych lat Bok-nam.
Od momentu spotkania kobiet widzimy jak diametralnie są różne. Reżyser postarał się przekazać niemal wszystkie ich skrajnie odmienne cechy od razu. Z jednej strony Hae-won – piękna kobieta o mlecznobiałej cerze, która nie przepracowała fizycznie jednego dnia, z drugiej – Bok-nam – rozgadana, przyjazna, niezbyt bystra osoba o spalonej ostrym słońcem skórze i zmęczonych dłoniach.
Przez pierwszą godzinę Bedevilled zakrawa na dramat społeczny. Szybko dowiadujemy się, że Bok-nam jest regularnie poniżana i wykorzystywana przez męża i grupkę starszych kobiet mieszkających na wyspie. To właściwie wszyscy- ta maleńka społeczność sama sobie dyktuje warunki współżycia. Hae-won, choć zszokowana faktem, że Bok-nam spokojnie je obiad przed domem, w którym jej mąż uprawia seks z prostytutką, nie reaguje, nie wyciąga pomocnej dłoni. Mało tego, wręcz obwinia Bok-nam za sytuację, w jakiej ta się znalazła. Wkrótce dowiemy się, że Hae-won nie po raz pierwszy stawia Bok-nam w takiej sytuacji.
Pierwsza połowa seansu zdecydowanie nie należy do najprzyjemniejszych. Reżyser nie oszczędza szczegółów nadużyć, których ulega Bok-nam, ale w tej historii taki sam ból sprawiają słowa, które padają pod adresem młodej kobiety. Bok-nam ma jednak powód by wstawać rano – to jej kilkuletnia córka dla której wydaje się znosić spotykające ją poniżenia i która jest motywacją do myśli o ucieczce, aby zapewnić dziewczynce lepsze życie. Dopiero kiedy orientuje się, że godzenie się z przykrym losem niesie bolesne konsekwencje również dla jej dziecka – wszystko się zmienia. W ciężko pracującej, milczącej na temat swoich krzywd kobiecie coś pęka. W tym momencie zaczynamy oglądać zupełnie inny obraz.
[quote]Historia, choć niespecjalnie zmienia tempo, staje się właściwie typowym slasherem z elementami gore.[/quote]
Azjaci tradycyjnie nie oszczędzają chwilami wręcz groteskowych obrazów przemocy. Zmienia się – bardzo oszczędna zresztą – muzyka. Już nie jest radosna, ale nawiązuje do motywów z klasycznych horrorów. Bez ustanku towarzyszy nam jednak melodia grana na flecie, który, jak się okaże, jest bardzo istotnym elementem łączącym historię dziecięcej przyjaźni kobiet ze współczesnymi wydarzeniami. Nie zmienia się natomiast wizualna strona filmu: duszne, palące słońce okalające piękne kadry towarzyszą fabule właściwie cały czas, tworząc leniwą, wakacyjną atmosferę, która tak bardzo kontrastuje z prezentowanymi wydarzeniami.
Bedevilled wydaje się być bolesną historią nie tylko okrutnego mizoginizmu, ale także tego, w jaki sposób jest on „pielęgnowany” przez same kobiety. Na wyspie mieszka jednie trzech mężczyzn, a starsze kobiety traktują ich jak bogów, nie zważając na krzywdy, które spotykają Bok-nam, a nawet same uczestnicząc w poniżającym widowisku. Kwintesencją tej postawy są wielokrotnie padające zdania o tym, że „potrzebujemy mężczyzn”, „bez mężczyzn nie damy sobie rady”. Ten motyw wpisuje się w patriarchalne wartości południowokoreańskiego społeczeństwa, które, choć już znacznie bardziej otwarte i nowoczesne, to ma za sobą kilkusetletnią historię segregacji płciowej, sztywnie przypisanych ról męskich i kobiecych.
To też historia o tym, w jaki sposób funkcjonują małe społeczności, które żyją w obrębie tradycyjnie ustalonych praw, to w rzeczywistości same tworzą zasady, dostosowują je do swoich potrzeb, a następnie szanują. Maleńka wyspa jest cichą bohaterką rozgrywającego się dramatu, będąc tak naprawdę więzieniem dla Bok-nam, która nie mając własnych pieniędzy nie ma jak dostać się na stały ląd. Reżyser zdaje się szeptać do ucha, że taką wyspą może być wiele innych miejsc; że podobnym więzieniem niejednokrotnie jest wewnętrznie wykreowany przez daną grupę świat, który dla jej członków jest jedynym, jaki znają. Pielęgnują go zatem zgodnie z jedynymi znanymi sobie zwyczajami, przestrzegając praw, które od zawsze były im wpajane jako słuszne.
Bedevilled do reżyserski debiut Jang Cheol-soo i to debiut naprawdę udany. Janga wspiera grupka znakomitych aktorów, którzy nieraz przerażająco wiarygodnie przenoszą na ekran opowiadaną historię. To, wraz z piękną stroną wizualną, zręcznie poprowadzoną fabułą, która unika niepotrzebnego wydłużania mniej istotnych elementów, sprawia, że dwugodzinny seans mija błyskawicznie i można mu wybaczyć nie do końca udane, nieco moralizatorskie zakończenie.