BAZYL. CZŁOWIEK Z KULĄ W GŁOWIE. Arcyzabawna surrealistyczna jazda
Stęskniłem się za “starym” Jeunetem. Owszem, Amelia była świetna, Bardzo długie zaręczyny w porządku, ale już Obcy: Przebudzenie ledwie przyzwoity. We wszystkich tych tytułach czuć było na szczęście rękę Jeuneta i jego surrealistyczny styl, ale ja wciąż czekałem na powtórkę z jego flagowego filmu i… po dziewiętnastu latach od premiery genialnego w treści i formie Delicatessen doczekałem się!
Oto niejaki Bazyl zostaje trafiony w głowę zbłąkanym pociskiem, który wcale nie był przeznaczony dla niego. Lekarze decydują się (po rzucie monetą) pocisku nie wyjmować, a Bazyl postanawia dobrać się do skóry korporacjom zbrojeniowym, za których sprawą jego ojciec zginął od wybuchu miny, a on sam do końca życia cierpieć będzie na nagłe bóle głowy. Bazyl poznaje zwariowaną ekipę ekstrawaganckich dziwolągów, którzy pomogą mu wprowadzić niecodzienny plan “zemsty na zimno” w życie. Oto i BAZYL. CZŁOWIEK Z KULĄ W GŁOWIE.
Od tego momentu fabuła przypomina klasyczną Straż przyboczną Akiry Kurosawy (a także, co oczywiste, Za garść dolarów i Ostatniego sprawiedliwego), bo cały myk polega na przebiegłym nastawianiu przeciwko sobie dwóch konkurencyjnych korporacji zbrojeniowych, by stopniowo wykańczały się same. Surrealistyczno-komediowa machina Jeuneta, podobnie jak w Delicatessen, pędzi tu na złamanie karku, a galeria niecodziennych postaci przyprawia o zawrót głowy. Rozmach, z jakim Jeunet opowiada tę niesamowitą historię i wirtuozeria, z jaką bohaterowie wykonują ekwilibrystyczne popisy na ekranie, zapierają dech w piersiach. Zdarzyć może się tu wszystko, od tytułowej kuli w głowie po cyrkowy wystrzał Człowieka-kuli z wielkiej armaty. Takie sceny, jak np. wielka eksplozja w fabryce pocisków (montażowo-pirotechniczna perła!), znakomicie nawiązują do kultowej sekwencji z Delicatessen, w której wszyscy mieszkańcy budynku wykonywali codzienne czynności w jednostajnym rytmie dyktowanym przez metronom. Michael Bay, zanim skończy swoje Transformers 3, powinien udać się do Jeuneta na szkolenie pod tytułem: “jak zrobić eksplozję, od której oko zbieleje, która zerwie widzom czapki z głów, przebije bębenki w uszach i obróci wszystko w perzynę.”
Widać jak na dłoni, że Jeunet, wracając na stare śmieci formalnej swobody, bawi się na całego i z powodzeniem wciąga w tę zabawę widzów. Tworzy nieskrępowaną żadnymi ograniczeniami wizję świata niezwyczajnego, choć to wciąż świat, który jest tu i teraz, obok, za oknem. Bo Jeunet jak nikt inny potrafi tak postawić kamerę, tak dobrać aktorów, tak nakreślić postaci i takie im dać do wykonania zadania, że z codzienności robi się naładowana emocjami fantastyczna bajka. Wydarzenia z pogranicza kreskówkowej burleski przeplatają się tu z czarnym humorem świata realnego, ale całość nigdy nie popada w błazenadę, choć od błaznów na ekranie aż tłoczno.
Istniało duże ryzyko, że charakterystyczna forma Delicatessen może nie sprzedać się po raz drugi, i że Bazyl zostanie wrzucony do szuflady z napisem “odgrzewany kotlet”. Zgadza się, jest Bazyl w dużym stopniu wtórny wobec największych dokonań reżysera, ale Jeunet nawet nie próbuje wmówić nam, że jest inaczej. Robi nawet coś więcej, bo, aby wytrącić oręż osobom, którym przyszłoby do głowy oskarżać go o odcinanie kuponów od własnej klasyki, w środek swojego nowego filmu wkłada rewelacyjne nawiązanie do Delicatessen. Jest to kilkusekundowa wizyta w mieszkaniu, w którym Dominique Pinon (występuje również w Bazylu) i Marie-Laure Dougnac grają na wiolonczeli i pile. W tym momencie łezka wzruszenia pojawi się zapewne w oku każdego kinomana, bo reżyser nostalgicznym tonem zdaje się mówić: “witajcie z powrotem w moim świecie i bawcie się dobrze!”
Tekst z archiwum film.org.pl.