BAYWATCH. Słoneczny patrol powraca
Jest taki sposób producenckiego myślenia o kinie, wobec którego żywię skrajnie ambiwalentne uczucia – jako krytyk głęboko nim pogardzam, ale jako admirator januszowania w każdej możliwej formie równie głęboko go szanuję. Sposób ten zakłada, najprościej rzecz ujmując, że jeśli istnieją jakieś trendy, które można połączyć w jednym filmie, to trzeba koniecznie to zrobić. W głowach producentów, zapatrzonych w tabelki z Excela i wyniki z box office’u, mariaż dwóch modnych elementów powoduje najwidoczniej podwojenie zysków, trzech – potrojenie, czterech – pierwsze miejsce na liście największych hitów roku. Udajmy się więc na połów obecnych trendów:
1. Nostalgia za latami osiemdziesiątymi trwa w najlepsze, a tęsknota za najntisami powoli się rozkręca. Ma to swoje ciekawe efekty (od Coś za mną chodzi po Stranger Things), ale zwykle odwoływanie się do minionych dekad opiera się na ciężkim puszczaniu oka do widza i nieumiejętności przepracowania popkultury tych epok (jak w Kung Fury). W każdym razie – David Hasselhoff ma obecnie więcej zleceń na gościnne występy niż włosów na klacie.
2. The Rock może i grywa herosów w filmach, ale prawdziwym bohaterem jest właśnie we wspomnianych tabelkach Excela. Patrząc na niego, producenci widzą nie tyle górę mięśni z sympatyczną facjatą, co chodzący worek forsy. Nie ma filmu, którego by ten aktor nie uratował – San Andreas, wtórne widowisko katastroficzne, zebrało prawie pół miliarda dolarów; Agent i pół, przeciętna kumpelska komedia, zarobiła ponad 200 milionów; sequel G.I. Joe przyniósł 375 milionów zysków, mimo że to ekranizacja serii zabawek.
3. Drużyny są na topie – bo przecież o wiele lepiej oglądać pięciu głównych bohaterów niż jednego – a najlepsze drużyny nazywają siebie rodzinami. Sprawcą zamieszania jest oczywiście Dominic Toretto, u którego słowo „rodzina” pełni funkcję przecinka, ale zgraną familię tworzy też banda wspaniałych popaprańców ze Strażników galaktyki. W obu przypadkach kończy się to zyskami większymi od PKB niejednego kraju.
4. Niegrzeczne komedie okraszone kategorią wiekową R, wypełnione bluzgami i aluzjami seksualnymi, sprzedają się dużo lepiej niż kiedyś, co powoduje, że producenci coraz chętniej w nie inwestują – tym bardziej że zeszłoroczny Deadpool dokonał w kinach na całym świecie rozboju w biały dzień.
Gdyby zaznaczyć te tendencje na mapie współczesnego kina popularnego i poprowadzić między nimi linie, w ich punkcie stycznym znaleźlibyśmy właśnie Słoneczny patrol. Reżyser Seth Gordon bierze koncept z beztroskiego wakacyjnego serialu sprzed dekad, wrzuca do niego trochę wulgarnych żartów, kleci drużynę bohaterów i ustawia The Rocka w roli jej przewodnika. I nie byłoby w tym pewnie nic złego, gdyby nie fakt, że gagi są nieśmieszne, bohaterowie niemrawi, a koncept fabularny tak pretekstowy, że nawet zrzucenie go na absurdalnie szerokie bary The Rocka nie pomaga.
Głównym problemem Słonecznego patrolu nie jest bowiem ani fabuła kanciasta jak fryzura detektywa Rutkowskiego, ani efekty specjalne, które wyglądają gorzej niż te w Sharknado. Baywatch irytuje przede wszystkim dlatego, że kompletnie nie wie, w jaki sposób potraktować formułę pociesznego serialu – stoi więc w rozkroku między kopią po lekkim liftingu a niezbyt udaną zgrywą, próbuje jednocześnie wzbudzić sentyment i zdystansować się od pierwowzoru. Nie ma przy tym ani kiczowatego uroku oryginału, ani energii porządnego rebootu. Od początku do końca doskonale wiadomo, że to produkt, za którego kształt odpowiadali nie filmowcy, ale księgowi.
Tych drugich trudno byłoby jednak nazwać rekinami biznesu, bo Baywatch sprzedał się raczej słabo, a kontynuacji na szczęście nie będzie. Tym samym film Gordona okazał się pierwszym od lat topielcem, którego nawet The Rock nie zdołał uratować.
korekta: Kornelia Farynowska