Batman v Superman. Ocena pozytywna
Wychodząc z pokazu przedpremierowego filmu Batman v Superman: Świt sprawiedliwości, podsłuchałem rozmowę dwóch mężczyzn. Jeden z nich z nieukrywanym rozczarowaniem rzekł do drugiego, formułując najkrótszą z możliwych recenzji filmu: „spodziewałem się czegoś więcej”. Sens tych słów oddaje ogólne wrażenie, jakie film zdołał wywrzeć na światowej krytyce. I właśnie w tym znowu tkwi problem. W oczekiwaniach. Ja ich nie miałem (albo przynajmniej nie były tak wyolbrzymione) i może dlatego zakończyłem seans ukontentowany.
Przeczytaj recenzję wstrzemięźliwą od Kuby Koisza.
Przeczytaj recenzję negatywną od Radka Pisuli.
Tak to już jest, że im większe pieniądze wkłada się w projekt, im większe sławy zaprasza się do obsady, im mocniej rozkręca się kampanię marketingową, i w końcu, im bardziej ikoniczne postaci popkultury umieszcza się w scenariuszu, tym większy jest balon oczekiwań. I jest to działanie całkowicie naturalne, a twórcy Batman v Superman musieli liczyć się z tym ryzykiem. Mnie czerwona lampka zapaliła się w momencie prezentacji trzeciego zwiastuna, po którym zacząłem się zastanawiać, czy przypadkiem nie pokazano już w materiałach promocyjnych zbyt dużo. Nie tyle o siebie się bałem, co raczej o zagorzałych fanów, którzy zaczną rozkładać film na czynniki pierwsze jeszcze przed jego obejrzeniem, a co za tym idzie, formułować konkretne oczekiwania, którym nie daj Boże film Snydera nie sprosta.
To był dla mnie sygnał do odwrotu. Wiedziałem, że jeżeli zależy mi na właściwym odbiorze tego dzieła, powinienem postarać się o wyzbycie się roszczeń kierowanych do twórcy. A tematyka nie była mi w żadnym razie obojętna. Muszę przyznać, że choć od lat jestem sympatykiem uniwersum DC, to ze słynnym komiksowym crossoverem nie miałem żadnej styczności. Ba, słabo znam nawet postać Supermana – unikałem go zarówno w komiksach, jak i w filmach. Od zawsze bowiem to Mroczny Rycerz był najbliższy memu sercu, to jego uważałem i do dziś uważam za postać nieporównanie ciekawszą.
Oczy otworzył mi dopiero nie kto inny jak Zack Snyder, którego “Człowieka ze stali” cenię za charakterystyczny majestat oraz… wyraźne analogie religijne.
Wyniesienie Supermana na ołtarze i przyrównanie go do nowego Chrystusa wydało mi się nader atrakcyjne, zwłaszcza że wcześniej myślałem o tym bohaterze tylko w kategoriach dobrego harcerzyka. Teraz wiem, że jest to postać służąca nie tyle identyfikowaniu się z nią, ile przywracaniu wiary w ludzkość. Bardzo trudno jest mi zatem ustosunkować się do argumentów mojego przedmówcy, Kuby Koisza, który sugeruje wyraźne spłycenie postaci Kal-Ela w wizji Zacka Snydera. Trudno jest mi jednak sobie wyobrazić, co takiego można by w tej kwestii poprawić i czy po takich korektach potrafiłbym dojrzeć w tej postaci to, co ujęło mnie w Człowieku ze Stali – jego czystą doskonałość, stojącą w opozycji do ułomności ludzkości.
Gdy dowiedziałem się, że w kontynuacji filmu naprzeciw Człowieka ze stali stanie sam Batman, wiedziałem, że musi wyjść z tego coś elektryzującego. To bodaj najgłośniejszy filmowy pojedynek wszech czasów. Muszę jednak przyznać, że zawsze miałem trudności z wyobrażeniem sobie tego, jak potencjalna walka miałaby przebiegać. Przecież obaj bohaterowie pochodzą z dwóch różnych światów, ulepieni są z różnej gliny – tak więc ich możliwości bojowe również są inne. To nawet nie byłby pojedynek Dawida z Goliatem, ale Dawida z samym Bogiem – myślałem wówczas. Tak jak już wspomniałem, nie wiedziałem, jak koncept ten realizuje komiks, więc do końca pozostawałem sceptyczny i obawiałem się, że twórcy mogą popaść w śmieszność. Na szczęście, sam konflikt tych postaci i jego kumulacja w sekwencji walki są zdecydowanie najlepszymi elementami filmu. Duża w tym zasługa ukrytej symboliki: człowiek, w całej swej ułomności, nie dostrzega boskości (rozumianej jako czystości intencji) w nowym mesjaszu, postanawia się mu sprzeniewierzyć i stanąć na straży dawnego porządku. Według mnie obaj zbyt płynnie przeszli z etapu nienawiści do miłości, ale generalnie wyszło to wiarygodnie. Bo cóż, jak nie odwołanie do matki, może skruszyć serce każdego mężczyzny?
Osobną kwestią jest sam Batman, co do którego nie mam wątpliwości, że wypadł bezbłędnie.
Według mnie Batman Afflecka to najlepszy Batman w kinie (pod warunkiem, że do rankingu nie wliczymy bezkonkurencyjnego Keatona). Podoba mi się to charakterystyczne zgorzknienie i zmęczenie życiem wypisane na twarzy bohatera. Zdaje się, że wiele wyznawanych przez niego wartości uległo przemianowaniu. W odstawkę poszedł kodeks, według którego nie pozwalał sobie na uśmiercanie wrogów; z kolei swoją działalność sam określa mianem kryminalnej. To spore zaskoczenie i spora różnica. Mroczny Rycerz daje w ten sposób do zrozumienia, że musiał przesiąknąć mrokiem Gotham, stał się niewolnikiem własnych koszmarów oraz wewnętrznego defetyzmu. Jego oblicze, pełne gniewu, idealnie kontrastuje z bezwarunkową praworządnością Supermana.
Ale nie samym konfliktem dwóch tytanów stać miał film. Prawdziwe zło podsycać miał Lex Luthor. I jak dla mnie to najsłabsze ogniwo obrazu Snydera. Eisenberg tak mocno stara się podrobić styl Jokera, że staje się jego niezgrabną karykaturą. Czy on nie miał lustra, gdy ćwiczył te kwestie? Drażni niemal każde pojawienie się jego na ekranie, a formułowane przez niego hasła, mające na celu wytłumaczenie widzowi wszelkich wątpliwości fabularnego konfliktu, irytują niepotrzebną dosłownością. Na pocieszenie: bardzo wiarygodnie poprowadzony został wątek Wonder Woman, a muszę przyznać, że to o nią bałem się najbardziej. Zadziałał nie tyle naturalny magnetyzm aktorki, co raczej zezwalanie postaci na stopniowe i skrupulatne ujawnianie się w historii, dzięki czemu jej udział w finałowej walce nie jest nagły i przypadkowy.
Ale wątki te oraz postaci wskazują pewną zasadniczą trudność. Jeśli miałbym znaleźć przyczyny nieprzychylnej recepcji widowiska Snydera, to upatrywałbym ich nie tylko w zbyt wysokich oczekiwaniach widowni (i psującej efekt niespodzianki kampanii marketingowej), ale także w tym, że twórcy zbyt wiele chcieli pokazać. Innymi słowy, po prostu zagłaskali tego pieska na śmierć. Obserwując zwycięski pochód Marvelowskich adaptacji, włodarze Warnera przyjęli sobie za punkt honoru, by stworzyć równie dobrą alternatywę. Choć akurat mnie swoją wizją do siebie przekonali, to rozumiem, że może ona się również nie podobać. Bo przecież stylistyka jest tak dalece mroczna i ciemna, że wprost sugeruje brak nadziei i radości, bijącej dla odróżnienia z rażącej pstrokacizny filmów Marvela. Bo tempo akcji jest wyraźnie wolniejsze, przez co niejednokrotnie można odczuć znużenie. Bo też tonacja jest zbyt podniosła, a atmosfera zbyt gęsta, przez co nie ma w niej miejsca na najdrobniejszy chociaż żart, a już na pewno nie na mrugnięcie okiem i poluźnienie lejców. Ale czy naprawdę jest to aż tak istotne? Czy naprawdę nie potrafimy już cieszyć się kontrolowanym patosem, niegdyś stanowiącym naturalny wyróżnik takich chociażby widowisk historycznych?
Wychodzi na to, że największym problemem Batman v Superman jest… Deadpool. Sukces tego filmu wyraźnie pokazał, że widownia może czuć się zmęczona zbyt poważnym podejściem do superbohaterstwa. Bezkompromisowość i szczerość przekazu jest dziś w cenie. Ja jednak daleki jestem od krytyki drogi obranej przez Warner. Zaliczyli ewidentny falstart, zdawali sobie sprawę z tego, że szybko nie podejmą się budowania swojego uniwersum, to za chwilę obok nosa przejdzie im okazja do zarobienia grubych milionów. Tak, moi drodzy, nie zapominajmy, że to przemysł filmowy i mniej niż o uczucia fanów chodzi w tym wszystkim o kasę. Dlatego nie zgodzę z Kubą Koiszem, który zasugerował, że w wypadku wątpliwości co do rozpisania zarówno profilów postaci, jak i kluczowych wątków, można było pracę nad filmem przełożyć o kolejne dziesięć lat. To tak nie działa. Być może fani jeszcze by na to czekali, ale przeciętny popcornowy widz miałby w głębokim poważaniu niezdecydowanie Warnera i na premierę widowiska, mającą miejsce dekadę po największej modzie i koniunkturze na filmowy komiks, po prostu zareagowałby wzruszeniem ramion i uśmiechem politowania. To dopiero byłby dla studia strzał w stopę! Dlatego działania musiały zostać podjęte jeszcze przed sukcesem pierwszych Avengersów, którzy na dobre rozkręcili to szaleństwo.
Owocem tej burzy mózgów, w której uskuteczniono wiele przemyślanych, ale też i mniej przemyślanych ścieżek, jest właśnie nowy film Snydera. Dla mnie najistotniejsze jest, że pospinano to zgrabnym montażem, przez co daleki byłem od zagubienia, a przede wszystkim, że zachowana została oś głównego konfliktu. Zgodzę się jednak z tym, że akurat wstawki, dotyczące członków przyszłej Ligii Sprawiedliwości, twórcy mogli sobie darować. W zupełności wystarczyłoby, gdyby ta jedna konkretna scena znalazłaby się w ramach jakiegoś dodatku do wersji reżyserskiej (czy czegoś w tym rodzaju). Nie wiedzieć czemu, w negatywnych opiniach całkowicie pomija się także fakt, iż strona techniczna widowiska to przecież najwyższa z możliwych półek, a niedocenianie tego jest po prostu nie fair.
Temu filmowi należy się większe uznanie.
Jest konsekwentny wobec konwencji, jaka została ustalona w Człowieku ze Stali. Choć fabuła usnuta została z wielu wątków, to jednak całość prezentuje się zaskakująco spójnie. Nie mam też zastrzeżeń do prezencji dwóch głównych postaci, w tym w szczególności do Batmana, który w tej konkretnej wersji zdecydowanie zasługuje na solową produkcję.
Nie docierają do mnie utyskiwania fanów, nie rozgrzebuję, ile zgadza się z komiksem, a ile zostało zmienione. Czerpię przyjemność z filmu takiego, jaki jest. I wam tego życzę.
Przeczytaj recenzję wstrzemięźliwą od Kuby Koisza.
Przeczytaj recenzję negatywną od Radka Pisuli.
korekta: Kornelia Farynowska