BANGKOK – OSTATNIE ZLECENIE. Fabuła woła o pomstę do nieba… i o to chodziło?
Tekst z archiwum film.org.pl (24.11.2008).
Bracia Pang z brutalną bezpośredniością pokazują wszystko to, co ze zdegradowanym światem mafijnym się wiąże – gwałty, zabójstwa, masowe mordy. Bracia Pang są brutalni, ale nie silą się na sztuczne tłumaczenia i właśnie ten fakt przysporzy im zapewne tyle samo wrogów, co zwolenników.
Podobnie jak miało to miejsce w przypadku azjatyckiej i amerykańskiej wersji horroru Oko, które nomen omen również reżyserował duet braci Pang, tak i teraz na ekranach polskich kin zawita jednocześnie oryginalny film azjatycki z roku 1999 i jego amerykańska wersja, ukończona w roku 2008. Możemy przypuszczać, że powtórzy się historia sprzed kilku miesięcy i, nie oszukujmy się, dość leciwy oryginał zostanie medialnie przyćmiony przez odświeżoną, w dodatku przez ten sam duet reżyserski, wersję zachodnią, tym razem z Nicolasem Cage’em w roli głównej. Powstaje pytanie, czy nad tym faktem płakać, czy może składać ręce do Boga i dziękować mu, że zepchnie stary obraz Pangów gdzieś na margines box office’owej rzeczywistości? I wiecie co? Wykażę się totalną ignorancją oraz nieprofesjonalizmem i odpowiem, że nie mam pojęcia, który z filmów zasługuje na palmę pierwszeństwa. Nie wiem, bo po obejrzeniu oryginału nie mam najmniejszej ochoty sprawdzać, co zrobili z nim Amerykanie – przy pomocy Pangów rzecz jasna.
Fabularnie, powiem szczerze i dosadnie, film woła o pomstę do nieba, ale wydawać by się mogło, że duetowi reżyserskiemu właśnie o to chodziło. I już mówię dlaczego: momentami, na dość zróżnicowanej ścieżce dźwiękowej, pojawiają się wstawki do złudzenia przypominające sztampowe dżingle westernowe, a większość westernów skomplikowaną konstrukcją fabularną nie grzeszyła, ale i grzeszyć nie miała. Może i jest to delikatną, a może i potężną, nadinterpretacją, która miałaby na celu częściową rehabilitację filmu – odbierzcie to, jak chcecie, ja w Bangkok Dangerous naprawdę czuję ducha towarzyszącego filmom o twardzielach rodem z Dzikiego Zachodu. Mamy bowiem trójkę przyjaciół – dwóch mężczyzn, w tym jednego głuchoniemego, i zmysłową dziewczynę pozostającą w czymś na kształt luźnego związku z tym pełnosprawnym. Dziewczyna jest pośredniczką pomiędzy nimi a potężną organizacją mafijną, oni – jak łatwo można się domyślić – specjalistami od pozbywania się “problemów”. I wszystko układa się doskonale aż do momentu, w którym to oni – broniąc swych racji – stają się największym problemem przestępczego półświatka Bangkoku. Rozpoczyna się wojna, ideologicznie podpierana słowami: zemsta, honor, miłość, obowiązek.
Nie znajdziemy tu żadnych wątków rodem z amerykańskich filmów sensacyjnych, takich jak: ratowanie świata przed zagładą, odbijanie pięknych niewiast z rąk rzezimieszków z kilkudniowym zarostem, dorabianie brutalnym zachowaniom bohaterów całej etycznej ideologii. Nie! Bracia Pang z brutalną bezpośredniością pokazują wszystko to, co ze zdegradowanym światem mafijnym się wiąże – gwałty, zabójstwa, masowe mordy. Bracia Pang są brutalni, ale nie silą się na sztuczne tłumaczenia i właśnie ten fakt przysporzy im zapewne tyle samo wrogów, co zwolenników.
O ile w Oku można było wyraźnie dostrzec delikatne znamiona plastycznego kunsztu azjatyckich twórców, o tyle w Bangkok Dangerous o “delikatnych znamionach” nie może być mowy. Wcześniejszy chronologicznie film Pangów wprost kipi od plastycznych wybiegów, niekonwencjonalnych rozwiązań i agresywnych zabiegów montażowych. Co i rusz spotykamy się z ujęciami stylizowanymi na obrazy z kart komiksów. Niczym we śnie szaleńca podążamy prostą ścieżką normalności tylko po to, by za moment stać się świadkami okraszonych bladym światłem klimatycznych retrospektyw. W międzyczasie oślepiają nas intensywne światła zadymionego klubu ze striptizem. Klubu, w którym obok panów w średnim wieku pojawiają się płatni mordercy i członkowie mafijnej świty, poszukujący w tłumie zmysłowych kobiet. W tym samym klubie uderza nas ogłuszająca muzyka, która po kilku chwilach zamienia się w melancholijne dźwięki bądź ciszę absolutną, która towarzyszy nam, gdy twórcy pragną, byśmy spojrzeli na świat z perspektywy głuchoniemego mordercy. Pozostałe sceny wypełnia huk broni palnej i szkarłatny odcień ludzkiej krwi.
W trakcie opuszczania sali kinowej o moje uszy obiła się opinia, wedle której inspiracją dla filmu miała być chora fascynacja przemocą i okrucieństwem. Korzystając z okazji, jaką daje recenzentowi ta forma wypowiedzi, dla dobra filmu, pozwolę sobie na polemikę z tym stanowiskiem.
Dzisiejsze kina zalewa horror “reanimowany z lat osiemdziesiątych”. Horror wyrosły z chorej fascynacji śmiercią i torturami. Dzisiejsze komercyjne kolosy – “Hostele“, “Piły“, ale i inne tego typu produkcje, takie jak niedawny Nocny pociąg z mięsem, są niczym innym, jak kontynuatorami filmów stylizowanych na snuff (Guinea Pig, Canibal Holocaust), czy też slasherów (Piątek 13, Halloween). To właśnie w tym przypadku możemy mówić o pewnej niepokojącej tendencji, która pozwala na zarabianie ogromnych pieniędzy na przedstawieniach nieludzko wynaturzonej śmierci. Bangkok Dangerous – do pewnego stopnia – opowiada o okrutnym świecie współczesnych organizacji przestępczych i robi to bez próby wygładzenia wszelkich kontrowersyjnych chropowacizn. Nie może zrezygnować ze scen gwałtów czy morderstw. Musi pokazać krew i bezwzględnych morderców – musi, by nie stać się niedorzecznością na miarę “sensacji PG-13”, bo świat mafii ani trochę PG-13 nie jest. Z drugiej strony bracia Pang nie miłują się w wyszukanych scenach tortur i okaleczeń. Ich śmierć nadchodzi szybko, mknie z prędkością ołowianej kuli. Jedynie w dwóch scenach – zaledwie dwóch! – pojawia się broń biała, która wcale nie zostaje użyta z taką pomysłowością, z jaką niejednokrotnie ją stosowano. I gdzie tu fascynacja okrucieństwem i przemocą? Dla mnie, jak zresztą wspominałem, to fascynacja opowieściami o honorowych bohaterach przeniesiona w realia kryminalnego półświatka.
Właśnie ze względu na ten twórczy chaos, jaki unosi się nad oryginalnym Bangkok Dangerous, nie mam zamiaru oglądać jego hollywoodzkiego odpowiednika. Wątpię, żeby bracia Pang, którzy od roku 1999 dorośli jako twórcy, byli w stanie tchnąć w amerykańską wersję tyle samo młodzieńczych ambicji, co w oryginał (w końcu remake Oka też braciom nie wyszedł). Dodatkowo, nie widzę Cage’a w żadnej z ról z azjatyckiego pierwowzoru i nie rozumiem, dlaczego zdecydowano się na usunięcie ze scenariusza głuchoniemego mordercy. W zamian głuchoniema stała się jego sympatia (w wersji tajskiej pełnosprawna i zafascynowana tajemniczym przyjacielem)*. Jest to mocno subiektywne podejście, ale czy możliwe jest pisanie i w porządku wobec siebie, i obiektywnie zarazem? Wracając do tematu, polecam oryginał, a seans nowej wersji pozostawiam do wyboru wam, drodzy czytelnicy – moje zdanie już znacie.
* Nie widziałem wersji amerykańskiej, więc informacje czerpię z forów internetowych. Zdaję sobie sprawę z tego, że informacje mogą być błędne i jeśli rzeczywiście takimi się okażą, przepraszam i proszę o bezlitosne wytknięcie błędu.