BANG BANG. Rocky – historia prawdziwa [RECENZJA]
Gdy na festiwalu dedykowanym niezależnemu kinu amerykańskiemu idzie się na film rozgrywający się we współczesnym, pokiereszowanym przez kryzys Detroit, a głównym bohaterem jest niewylewający za kołnierz, sfrustrowany i zgryźliwy eksbokser, można śmiało spodziewać się depresyjnego, szarego filmu o szarych ludziach. Z takim właśnie nastawieniem zaczyna się seans Bang Bang Vincenta Grashawa (Przetrwać Coldwater, Co widział Jozjasz), którego zasadniczy zarys przedstawiłem w poprzednim zdaniu. Festiwalowe przygody mają jednak też to do siebie, że niejednokrotnie pozornie czytelne i przewidywalne tytuły potrafią mniej lub bardziej zaskoczyć. I tak jest też w tym przypadku.
Wspomniany protagonista Bang Bang to niejaki Bernard Rozyski (polski ślad, podkreślony już w pierwszych minutach filmu kadrem efektownego tatuażu z orzełkiem na ramieniu mężczyzny), znany też pod sugestywnym pseudonimem widocznym w tytule filmu. Bang Bang niegdyś był odnoszącym sukcesy bokserem wagi piórkowej, aktualnie jednak dawno nie oglądał oblicza fortuny. Mieszka w zaniedbanym, niewykończonym domu pośrodku zapaści Detroit, jeździ na wózku inwalidzkim dla zabawy, choć nogi ma w pełni sprawne, a dni upływają mu głównie na konsumpcji piwa. Oprócz tego jego hobby jest pielęgnowanie żalu do niejakiego Washingtona, czarnoskórego kandydata na burmistrza, a niegdyś rywala z ringu. Pewnego niezbyt pięknego dnia odwiedza go córka, „podrzucając” wykolejonemu ojcu Justina, nastolatka z leniwą powieką i kuratorem za ekscesy w szkole. Początkowo nieskory do opieki nad wnukiem Bang Bang odkrywa w nowej sytuacji iskrę do działania, gdy skłania Justina do treningu bokserskiego. Wkroczenie na tę ścieżkę daje Rozyskiemu kopniak energii i inicjuje łańcuch zdarzeń, które mogą – ale niekoniecznie muszą – odmienić życie zarówno jego, jak i młodego chłopaka, przy okazji popychając do rozliczenia z przeszłością.
Brzmi to trochę, jak „pato” wersja Rocky’ego i pochodnych filmów o pełnej łez, potu i krwi drodze do sukcesu i wyrwania się z życiowego dołka. Zgadza się nawet boks. Jednak Grashaw prowadzi Bang Bang mniej oczywistymi ścieżkami. Jego film nie staje się dramatem sportowym ani opowieścią o odkupieniu win – a przynajmniej nie klasycznie rozumianym. Bardziej niż sam boks i opowieść wokół motywu „stary wyga szlifuje młody talent” twórców interesuje to, jak bohater urządził się w swoim upadku. Przy pomocy kilku zwrotów akcji Bang Bang staje się historią rozliczeniową, popychającą raczej do gorzkiej refleksji na temat blizn zadawanych przez wychowanie i wpadanie w koleiny życia przygotowane przez okoliczności oraz rodziców. W efekcie, jeśli Bang Bang nawiązuje do Rocky’ego, to na opak – to nie opowieść o pokonywaniu przeciwności, ale refleksja nad tym, jak się wokół nas tworzą. W tym sensie przesłaniem Grashawa i odpowiedzialnego za scenariusz Willa Janowitza jest myśl, że na każdą historię sukcesu Balboy przypada większa liczba historii upadku i złamanych życiorysów takich, jak Rozyskiego.
Sam bohater też daleki jest od oczywistości. Zaczynamy go obserwować w momencie niemal absolutnego dna – podstarzały bokser żyje prawie jak menel, sarka na wszystko i wszystkich wokół, strzela rasistowskimi i seksistowskimi uwagami, a w kieszeni nosi nabity rewolwer, którego raczej nie zawaha się użyć. W miarę jednak, jak go poznajemy, okazuje się, że za tą maską tkwi całkiem empatyczny, niegłupi, ale skrzywdzony głęboko przez ludzi, życie i samego siebie człowiek. Pod tym względem Bang Bang to stopniowe rozpakowywanie etosu chropowatego dziad(k)a w poszukiwaniu wytłumaczenia, czemu stał się taki, jaki jest. Po drodze zaś dostajemy ciekawą mikropanoramę społeczeństwa w kryzysie i impasie, z którego wyjścia może niekoniecznie należy szukać w walce na ringu.
Pomimo ciężarów, które oferuje Bang Bang, jest to film zaskakująco lekki w odbiorze, a to za sprawą niewymuszonego humoru. Charyzmatyczny Tim Blake Nelson w głównej roli sprawdza się świetnie, a jego niewątpliwy talent komediowy pozwala nawet z mało przyjemnych obelg serwowanych wszystkim naokoło przez Banga uczynić swoiste przerywniki komediowe. Wpuszczone w ten sposób do filmu powietrze balansuje ponury wydźwięk scenariusza, zapewniając równocześnie uziemienie w życiowych, słodko-gorzkich realiach. Powstaje w ten sposób dynamiczny komediodramat, który nie tylko poucza, ale też bawi.
Bang Bang to nieoczywisty kandydat do seansu na Dzień Dziadka. Raczej próżno tu szukać pokrzepienia i wiary w rodzinny fundament zdrowego społeczeństwa. Jednak w przeciwieństwie do wielu filmowych opowieści, które takie wartości serwują, w filmie Grashawa odnajdziemy żywe emocje, solidną podstawę realistyczną i niegłupie przemyślenia na temat dynamiki relacji międzyludzkich (nie tylko w rodzinie). A przy okazji jeszcze możemy się parę razy uśmiechnąć. Nieźle, jak na film zaczynający się od sceny pijackiego treningu kroków bokserskich półnagiego, wychudzonego sześćdziesięciolatka.