search
REKLAMA
American Film Festival 2024

BANG BANG. Rocky – historia prawdziwa [RECENZJA]

W filmie Grashawa odnajdziemy żywe emocje, solidną podstawę realistyczną i niegłupie przemyślenia na temat dynamiki relacji międzyludzkich (nie tylko w rodzinie).

Tomasz Raczkowski

11 listopada 2024

REKLAMA

Gdy na festiwalu dedykowanym niezależnemu kinu amerykańskiemu idzie się na film rozgrywający się we współczesnym, pokiereszowanym przez kryzys Detroit, a głównym bohaterem jest niewylewający za kołnierz, sfrustrowany i zgryźliwy eksbokser, można śmiało spodziewać się depresyjnego, szarego filmu o szarych ludziach. Z takim właśnie nastawieniem zaczyna się seans Bang Bang Vincenta Grashawa (Przetrwać Coldwater, Co widział Jozjasz), którego zasadniczy zarys przedstawiłem w poprzednim zdaniu. Festiwalowe przygody mają jednak też to do siebie, że niejednokrotnie pozornie czytelne i przewidywalne tytuły potrafią mniej lub bardziej zaskoczyć. I tak jest też w tym przypadku.

Wspomniany protagonista Bang Bang to niejaki Bernard Rozyski (polski ślad, podkreślony już w pierwszych minutach filmu kadrem efektownego tatuażu z orzełkiem na ramieniu mężczyzny), znany też pod sugestywnym pseudonimem widocznym w tytule filmu. Bang Bang niegdyś był odnoszącym sukcesy bokserem wagi piórkowej, aktualnie jednak dawno nie oglądał oblicza fortuny. Mieszka w zaniedbanym, niewykończonym domu pośrodku zapaści Detroit, jeździ na wózku inwalidzkim dla zabawy, choć nogi ma w pełni sprawne, a dni upływają mu głównie na konsumpcji piwa. Oprócz tego jego hobby jest pielęgnowanie żalu do niejakiego Washingtona, czarnoskórego kandydata na burmistrza, a niegdyś rywala z ringu. Pewnego niezbyt pięknego dnia odwiedza go córka, „podrzucając” wykolejonemu ojcu Justina, nastolatka z leniwą powieką i kuratorem za ekscesy w szkole. Początkowo nieskory do opieki nad wnukiem Bang Bang odkrywa w nowej sytuacji iskrę do działania, gdy skłania Justina do treningu bokserskiego. Wkroczenie na tę ścieżkę daje Rozyskiemu kopniak energii i inicjuje łańcuch zdarzeń, które mogą – ale niekoniecznie muszą – odmienić życie zarówno jego, jak i młodego chłopaka, przy okazji popychając do rozliczenia z przeszłością.

Brzmi to trochę, jak „pato” wersja Rocky’ego i pochodnych filmów o pełnej łez, potu i krwi drodze do sukcesu i wyrwania się z życiowego dołka. Zgadza się nawet boks. Jednak Grashaw prowadzi Bang Bang mniej oczywistymi ścieżkami. Jego film nie staje się dramatem sportowym ani opowieścią o odkupieniu win – a przynajmniej nie klasycznie rozumianym. Bardziej niż sam boks i opowieść wokół motywu „stary wyga szlifuje młody talent” twórców interesuje to, jak bohater urządził się w swoim upadku. Przy pomocy kilku zwrotów akcji Bang Bang staje się historią rozliczeniową, popychającą raczej do gorzkiej refleksji na temat blizn zadawanych przez wychowanie i wpadanie w koleiny życia przygotowane przez okoliczności oraz rodziców. W efekcie, jeśli Bang Bang nawiązuje do Rocky’ego, to na opak – to nie opowieść o pokonywaniu przeciwności, ale refleksja nad tym, jak się wokół nas tworzą. W tym sensie przesłaniem Grashawa i odpowiedzialnego za scenariusz Willa Janowitza jest myśl, że na każdą historię sukcesu Balboy przypada większa liczba historii upadku i złamanych życiorysów takich, jak Rozyskiego.

Sam bohater też daleki jest od oczywistości. Zaczynamy go obserwować w momencie niemal absolutnego dna – podstarzały bokser żyje prawie jak menel, sarka na wszystko i wszystkich wokół, strzela rasistowskimi i seksistowskimi uwagami, a w kieszeni nosi nabity rewolwer, którego raczej nie zawaha się użyć. W miarę jednak, jak go poznajemy, okazuje się, że za tą maską tkwi całkiem empatyczny, niegłupi, ale skrzywdzony głęboko przez ludzi, życie i samego siebie człowiek. Pod tym względem Bang Bang to stopniowe rozpakowywanie etosu chropowatego dziad(k)a w poszukiwaniu wytłumaczenia, czemu stał się taki, jaki jest. Po drodze zaś dostajemy ciekawą mikropanoramę społeczeństwa w kryzysie i impasie, z którego wyjścia może niekoniecznie należy szukać w walce na ringu.

Pomimo ciężarów, które oferuje Bang Bang, jest to film zaskakująco lekki w odbiorze, a to za sprawą niewymuszonego humoru. Charyzmatyczny Tim Blake Nelson w głównej roli sprawdza się świetnie, a jego niewątpliwy talent komediowy pozwala nawet z mało przyjemnych obelg serwowanych wszystkim naokoło przez Banga uczynić swoiste przerywniki komediowe. Wpuszczone w ten sposób do filmu powietrze balansuje ponury wydźwięk scenariusza, zapewniając równocześnie uziemienie w życiowych, słodko-gorzkich realiach. Powstaje w ten sposób dynamiczny komediodramat, który nie tylko poucza, ale też bawi.

Bang Bang to nieoczywisty kandydat do seansu na Dzień Dziadka. Raczej próżno tu szukać pokrzepienia i wiary w rodzinny fundament zdrowego społeczeństwa. Jednak w przeciwieństwie do wielu filmowych opowieści, które takie wartości serwują, w filmie Grashawa odnajdziemy żywe emocje, solidną podstawę realistyczną i niegłupie przemyślenia na temat dynamiki relacji międzyludzkich (nie tylko w rodzinie). A przy okazji jeszcze możemy się parę razy uśmiechnąć. Nieźle, jak na film zaczynający się od sceny pijackiego treningu kroków bokserskich półnagiego, wychudzonego sześćdziesięciolatka.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA