Tym, co odczuwamy podczas pierwszego kontaktu z nowym sezonem, jest szok poznawczy. Oto oglądamy nowych bohaterów, akcja koncentruje się na nowym kontynencie, a zagrzewające serce do walki openingi z poprzednich części zostają zastąpione psychodelicznym, niepokojącym intro o charakterze antymilitarystycznym. W gruncie rzeczy nic w tym dziwnego – wszak ostatni sezon zakończono taką nutą, że konieczna tu była gwałtowna zmiana tonu wynikająca nie tylko z wymiany ekipy odpowiedzialnej za tworzenie anime (od teraz zajmują się nim ludzie ze studia MAPPA). Różnice dostrzeżemy na pierwszy rzut oka choćby w projektach postaci. Te są dokładniejsze, skupione na detalach, mniej ogólnikowe niż poprzednio, bardziej „szorstkie”. Całość zyskała też ciemniejszą kolorystykę, zwłaszcza w kontraście z poprzednimi sezonami skąpanymi w odcieniach żółci i zieleni. Współgra to jednak z atmosferą, która dosadniej niż kiedykolwiek podkreśla, jak wielkim piekłem jest wojna. Nie zmieniła się za to muzyka – znowu jest rewelacyjna, a Ashes on The Fire to małe arcydzieło (choć akurat za ten utwór odpowiada drugi kompozytor, Kohta Yamamoto).
Uprzednio dowiedzieliśmy się, że mieszkańcy wyspy, z których perspektywy do tej pory obserwowaliśmy rozwój historii, są częścią znacznie większego świata. Świata, który nie tylko wie o ich istnieniu, ale i pała do nich czystą nienawiścią ze względu na zdolność Eldian do przemieniania się w tytanów. Za nasłanie opancerzonego, kolosalnego i małpiego odpowiedzialni są zaś członkowie narodu Marley – najwięksi przeciwnicy Eldian, nastawieni na agresywną ekspansję imperium, które pomimo poniesienia klęski na wyspie Paradis nie zaprzestaje podbojów obcych krajów. Od tamtych wydarzeń minęły już ponad cztery lata i powoli szykują się do ponownego napadu na wyspę. Rozeznanie w sytuacji utrudnia jednak fakt, że wysyłane tam oddziały zwiadowcze nie wracają. Ponadto mieszkańcy wyspy przygotowują się do własnego ataku, tym razem w pełni świadomi tego, kto jest ich rzeczywistym wrogiem…
Na starcie przyjdzie nam poznać grupę nowych bohaterów, z których najważniejszymi okażą się opiekuńczy Falco, arogancka Gabi, urocza Pieck i pewny siebie Galliard. Dwoje ostatnich to posiadacze mocy kolejno transportowego i szczękowego tytana (niestety Ymir już nie wróci), zaś dwoje pierwszych przejdzie przyspieszone wątki zderzenia dziecinnej niewinności z brutalną rzeczywistością. Zaznajomimy się także z motywacją Zeke’a, która rzuca nowe światło na jego działania i pozwala lepiej zrozumieć dotychczasowe wybory brata Erena. Opowiedziana w pierwszej połowie sezonu historia utrze nosa wszystkim, którzy krytykowali poprzednie części za gloryfikację promilitaryzmów. Pogrążony w depresji Eren odwraca się od dowódców i postanawia działać na własną rękę. Szybko zdobywa w ten sposób grupę zwolenników, jednak jego brutalne, nieliczące się z życiem cywilów metody wzbudzają wątpliwości przyjaciół. Wyzwoleńcze zapędy Erena i zwolenników szybko przeistaczają się w formę terroryzmu, a jego dotychczasowy motor napędowy – pragnienie wolności dla swoich kompanów – popycha go do działań, które stają w sprzeczności z wyznawanymi przez nich wartościami. Rozpoczyna się prawdziwa wojna.
Zatrzymajmy się tu na chwilę. W tekstach dotyczących poprzednich sezonów uwagę mogło zwrócić to, jak mało miejsca (żeby nie powiedzieć – wcale) poświęcałem głównemu przecież bohaterowi opowieści, Erenowi. Było to działanie celowe, gdyż ze względu na jego moc – jest dziedzicem tytana atakującego i założycielskiego naraz – stanowił przeważnie cel do osiągnięcia dla innych postaci, a jego wpływ na fabułę polegał na stawianiu oporu podczas prób uprowadzenia lub zabicia go. Dotychczasowa sytuacja ulega jednak kompletnemu odwróceniu w czwartym sezonie. Oto protagonista na naszych oczach przekształca się w antagonistę, zaś wydarzenia, których był świadkiem, sprawiają, że zmienia się w bliźniaczą wersję kogoś, kogo początkowo uważał za swojego wroga. Wybuchowy, porywczy, ale i idealistyczny chłopiec wyrósł na zimnego, ścielącego sobie ścieżkę trupami mężczyznę. Ta niespotykana w głównonurtowych produkcjach przemiana stanowi kolejny dowód twórczej autonomii Isayamy oraz krytykę ruchów nacjonalistycznych wyznających zasadę „cel uświęca środki”.
Tym samym ukazane w tym sezonie fenomenalnie zmontowane starcia – pewna rozciągająca się na kilka odcinków potyczka to choreograficzny majstersztyk i pokazówka tego, jak długą drogę przeszli nasi bohaterowie – jakkolwiek pod względem monumentalności nijak nie odbiegają od tego, co widzieliśmy poprzednio, niosą za sobą gorzki posmak, kiedy uświadomimy sobie, że zaplątani w długą spiralę nienawiści żołnierze pragną jedynie końca tej koszmarnej wojny. Odbija się to szczególnie w charakterze Reinera, zniszczonego psychicznie weterana, cierpiącego na zespół lęków pourazowych i tęskniącego za przyjaciółmi, których musiał zdradzić. Pod względem relatywistycznego ukazywania stron konfliktu sezon czwarty przypomina więc zabieg znany fanom popkultury choćby z The Last of Us Part II, gdzie zanim doszło do ostatecznej konfrontacji, przyszło nam poznać obie perspektywy.
Tym, co złamie nam serce, jest ujrzenie starych i kochanych bohaterów po tych wszystkich latach. Szybko zatęsknimy za ich szerokimi uśmiechami i beztroskim przekomarzaniem. Obecnie są zahartowanymi w boju profesjonalistami, którzy gdzieś po drodze zatracili jednak radość z życia i stanowią jedynie skorupy dawnych siebie popychane naprzód koniecznością brania udziału w niekończącym się konflikcie. Dość powiedzieć, że jedna z najbardziej pacyfistycznie nastawionych postaci w serii, Armin, na skutek wydarzeń z końcówki poprzedniego sezonu została obdarzona mocą najbardziej niszczycielskiego tytana, kolosalnego. „Wojna, wojna nigdy się nie zmienia”, truistycznie ujmując główną myśl Attack on Titan. Na tym etapie pozostaje mi wyrazić prawdziwy podziw co do tego, jak od prostego podziału na dobrych i złych przeszliśmy do nieoczywistego konfliktu zakorzenionego w rasistowskim i ksenofobicznym podłożu. Warto przy tym wspomnieć, że MAPPA znakomicie ogrywa reżysersko najważniejsze sceny, wiedząc, gdzie korzystać z patosu, a gdzie zaprezentować coś ważnego w sposób bezceremonialny. Tymczasem aktorzy nadal świetnie się odnajdują w charakterach postaci, nawet pomimo kilkuletniego przeskoku. Dużej zmianie uległ w ten sposób ton wypowiedzi Erena (Yuki Kaji), który stał się równie obojętny jak on sam.
I choć momentami tutejsze modele tytanów nie robią takiego wrażenia jak w poprzednich sezonach – tytan atakujący i małpi zdecydowanie odcinają się od otoczenia, choć z tego co mi wiadomo, wynikało to po prostu z braku czasu na dopracowanie efektów – to wyjątkowo mi to nie przeszkadzało ze względu na zmianę konwencji opowieści. Czasy beztroskiej nawalanki z potworami zza murów bezpowrotnie minęły. Obecne wydarzenia stają nam gulą w gardle i to bynajmniej nie ze względu na niską jakość. W zgodzie z duchem serii ponownie odwrócono nasze oczekiwania – oto przestaliśmy kibicować stronie konfliktu, a zaczęliśmy ludziom. Życzymy im jak najlepiej i wierzymy, że jeszcze zasmakują spokoju, nawet jeśli nadzieja ta stopniowo gaśnie. Jak pokazuje Attack on Titan, wszystkie drogi unikające dialogu prowadzą do rozlewu krwi, choć czasami wystarczy tak niewiele, żeby nienawiść ustąpiła zrozumieniu. Czy świat, w którym jedni skazują drugich na bycie zmiażdżonymi przez nieludzkie istoty, można uratować inaczej niż jego ostateczną zagładą? Sam nadal wierzę, że tak, ale znając Isayamę, odpowiedź na to pytanie nie będzie taka oczywista. O tym dowiemy się jednak za kilka miesięcy, kiedy zadebiutuje druga połowa finałowego sezonu.