Asterix i Obelix: W służbie Jej Królewskiej Mości
"Śmiech nadejdzie jutro" – takim, widniejącym na billboardach, hasłem reklamowym uraczył nas polski dystrybutor, podpinając się trochę pod emocje związane z premiera najnowszego filmu z Bondem. Fakt, zęby trochę zabolały. Potem był zwiastun sugerujący, że czwartemu filmowi aktorskiemu o przygodach dzielnych Gallów bliżej będzie nie do błyskotliwej "Misji Kleopatry", a raczej do średnio-na-jeża śmiesznego "…na olimpiadzie". Minus rekordowy budżet i ambicje do bycia największą europejską superprodukcją w historii. Jednak jak na posiadającego (prawie) komplet filmów animowanych na DVD w swojej kolekcji miłośnika twórczości Uderzo i Gościnnego przystało, w kinie należało się stawić. Choćby tylko po to, żeby w razie potrzeby móc film zbesztać z czystym sumieniem.
Fabułę oparto na dwóch odcinkach komiksu: "Asterix u Brytów" oraz "Asterix i Normanowie". I już w tym miejscu pojawia się zasadniczy problem. Jak łatwo się domyślić (wystarczy spojrzeć na tytuł), szkielet historii stanowią wydarzenia z tego pierwszego albumu. Albumu, który był już raz ekranizowany w 1986 roku, w efekcie czego powstał film trwający niecałe 80 minut. Scenarzysta spojrzał na zegarek i stwierdził, że to jednak trochę mało. Dlatego też zaczął łatać dziury i stosować wypełnienia, a za filmową szpachlę posłużył drugi ze wspomnianych albumów. Wikingowie są w Brytanii zupełnie niepotrzebni, a pretekst do ich wprowadzenia jest tak lichy, że nawet sam scenariusz po chwili o nim zapomina, uciekając w stronę wziętej z materiału źródłowego motywacji, czyli chęci poznania strachu przez dotąd nieustraszonych wojowników z Północy. Trochę bardziej potrzebny zdaje się być wyciągnięty z tego samego odcinka lalusiowaty bratanek wodza z Lutecji, któremu widz ma ochotę przyłożyć w twarz niemal tak samo mocno jak bohaterowie. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet jego dałoby się bez większej szkody wyciąć. I to czuć.
No dobrze, ale jak w końcu jest z tym humorem? Komiksy w elegancki sposób nawiązywały do współczesności, żartując i uwypuklając narodowe przywary i stereotypy. Alain Chabat w drugim filmie rozwinął tę konwencję, idealnie trafiając ze wszystkimi komentarzami i dowcipami. W najnowszym "Asteriksie" wyraźnie widać, w których miejscach film trzyma się rękawa oryginału, a w których próbuje zrobić coś po swojemu. W przypadku scen tchnących duchem komiksu trudno się szczerze nie uśmiechnąć – skoro sceny i dialogi działały na papierze, to i na taśmie filmowej mogą być dobre. Kiedy jednak filmowcy zaczęli dodawać coś od siebie, efekt jest dwojaki. Być może zabrakło wyczucia, czasami pewnie również pomysłu. W kilku miejscach "Asterix" bezpośrednio nawiązuje i cytuje (np. scenę zepchnięcia Persów z klifu w "300" albo resocjalizację Alexa z "Mechanicznej pomarańczy"), kończąc na tym "dowcip". Wydaje się to wtedy wymuszone i niepotrzebne, bo twórcy mówią "hej, widzieliśmy ten film", ale nic z tego nie wynika.
Podsumowując – nie jest to film dobry, ale za te kilka momentów, podczas których mogłem się zaśmiać nie mam serca zupełnie go besztać. Reżyser, scenarzysta i reszta ekipy nie bardzo wiedzieli jak dodać do treści Uderzo i Gościnnego coś nowego, ale nie zniszczyli jej w tych miejscach, kiedy opierali się na niej w całości. Mogło być więc gorzej.