ARAB BLUES. Chcesz iść do fryzjera? Lepiej idź do psychologa
Jest w Arab Blues scena, w której główna bohaterka Selma (Golshifteh Farahani) dowiaduje się, że jej nastoletnia przyjaciółka Olfa (Aïsha Ben Miled) chce wyjść za mąż, a następnie wyjechać z ukochanym do Francji. Selma wie jednak, że chłopak jest gejem i zarówno dla niego, jak i Olfy fałszywe małżeństwo jest po prostu sposobem na wydostanie się z Tunezji. W całym filmie Manele Labidi jest jeszcze kilka takich scen, które poruszają problemy życia w tunezyjskim społeczeństwie, ale tak naprawdę reżyserki za bardzo nie interesuje opowiadanie poważnej obyczajowej historii. Wręcz przeciwnie, bo choć w Arab Blues trafiają się momenty zupełnie serio, to Labidi stawia przede wszystkim na lekką, zabawną opowieść o poszukiwaniu własnego miejsca.
Mieszkańcom miasta, w którym rozgrywa się akcja Arab Blues, mogłoby się wydawać, że takiego własnego miejsca na Ziemi nie musi szukać wspomniana Selma. Dziewczyna wyjechała z Tunezji do Francji w wieku 10 lat i wszystko wskazywałoby na to, że, jak to mówią, udało jej się w życiu. Tym większe jest zaskoczenie bliskich oraz dawnych znajomych bohaterki, gdy ta wraca w rodzinne strony i otwiera gabinet psychoanalityczny. Tunezyjczycy zastanawiają się, dlaczego Selma, piękna, wykształcona młoda kobieta, rezygnuje z mieszkania w Europie, po czym postanawia osiedlić się w Tunezji, gdzie, jak sami stwierdzają, niczego nie można osiągnąć. Powody powrotu dziewczyny są jednak bardzo osobiste i chociaż w dialogach od czasu do czasu pojawiają się jakieś wzmianki o rodzicach (swoją drogą niezwykle zdawkowe i nieprzekonujące), to jednak Selma chce przede wszystkim udowodnić otoczeniu – albo bardziej sobie – że tutaj też się da. Że tutaj też można robić to, co się lubi, i być tym, kim się chce. A przy okazji pokazać Tunezyjczykom, że rozmowa z psychoanalitykiem to nie to samo, co pogaduchy u fryzjera.
Arab Blues jest więc opowieścią o próbie odnalezienia własnego miejsca i podążania swoją drogą, ale to film w większości pozbawiony zaangażowanego komentarza społecznego. Labidi jedynie sugeruje, że dość tradycyjne społeczeństwo to nie miejsce na wyrażanie siebie ani otwarty dialog o problemach. Bo nie tylko Selma próbuje się tu jakoś odnaleźć i unikać ciągłych pytań o to, dlaczego jeszcze nie ma męża. Także jej pacjenci są stłamszeni – czy to sympatyczny piekarz z dziecięcą traumą oraz ciągotami do zakładania damskich ubrań, czy choleryczny kierowca, który nie mogąc porozmawiać z nikim o swoich zmartwieniach, częstokroć zagląda do puszki wypełnionej bynajmniej nie coca-colą. Najpoważniejszy i chyba najbardziej poruszający jest wątek samotnego imama wyrzuconego z meczetu, pokazujący, że Labidi doskonale odnalazłaby się w zupełnie poważnym kinie obyczajowym. To wszystko jednak historie epizodyczne, powracające na kilka minut i równie szybko spychane na boczny tor.
Drugim nadrzędnym tematem filmu francusko-tunezyjskiej debiutantki, nieco wyraźniej wybrzmiewającym, pozostaje postkolonialne spojrzenie zarówno Selmy na Tunezję, jak i mieszkańców tego kraju na imigrantkę z Francji. Nie da się nie zauważyć kompleksu niższości, jaki lokalni mieszkańcy odczuwają wobec protagonistki. „Wielka pani z Paryża”, „myśli, że Tunezja to dziki kraj” – z takimi słowami Selma spotyka się stosunkowo często, ale podejście jej samej do zasad rządzących dawną ojczyzną potrafi dać wiele do myślenia. Dowodem na to jest choćby główny problem, z którym zmaga się kobieta, a więc konieczność wyrobienia pozwolenia na prowadzenie gabinetu psychoanalitycznego. Selma nie pomyślała o tym zawczasu, bo… cóż, tu pewnie nikt nie zwróci na to uwagi. Otóż w porewolucyjnej Tunezji zwróci, bo teraz to państwo prawa – przynajmniej w teorii, ponieważ do ideału nadal daleko.
I tu, gdzie reżyser celujący w krytykę funkcjonowania państwowej administracji pokazałby zderzenie jednostki z bezlitosną biurokracją i absurdami ustroju, Labidi prześlizguje się jedynie po powierzchni. Fakt, Selma walczy z bezwzględnymi przepisami prawnymi, jednakże urzędniczka w Ministerstwie Zdrowia to nie bezduszny robot za biurkiem, lecz sympatyczna pani, która mało może, ale za to bardzo lubi smakowite podarunki od petentów. To w zasadzie główny problem Arab Blues – reżyserka sygnalizuje pewne kwestie, ale równie szybko się zatrzymuje i wraca do dominującej, komediowej formuły całości. Lekki ton to oczywiście nie wada, ale wprowadzając takie wątki do swojego filmu, a następnie pospiesznie je porzucając, Labidi sprawia wrażenie, jakby nie mogła zdecydować się, czy stworzyć dzieło o zacięciu społecznym, czy pozostać przy niezobowiązującej, acz inteligentnej komedii.
Do komizmu reżyserka na szczęście ma wyraźny dryg, bo koniec końców Arab Blues, mimo twórczej zachowawczości, okazuje się filmem ciepłym, przesympatycznym i po prostu zabawnym, głównie za sprawą świetnie napisanych, a także zagranych, charakterystycznych bohaterów. Farahani to oczywiście rewelacyjna aktorka, której nie trzeba już nikomu przedstawiać, ale drugi plan z powodzeniem dotrzymuje jej kroku. Labidi ma niewątpliwy talent do prowadzenia aktorów oraz inscenizowania scen komediowych, co widać zwłaszcza w scenie kontroli drogówki przywodzącej na myśl najlepsze dokonania reżyserskie Alaina Chabata. Pozostaje czekać na jej kolejne dzieła, bo Arab Blues to debiut niepozbawiony wad, ale jak najbardziej udany.