APPALOOSA (1966)
Marlon Brando już od początków swej kariery wykazywał parcie na westerny – wszak to na przykładach samotnych jeźdźców stojących w opozycji do systemu budował swój buntowniczy wizerunek. Nie dziwi więc, że w końcu jeden z nich sam wyreżyserował (Dwa oblicza zemsty; 1961). Pierwszą rolą w gatunku pod okiem kogoś innego była jednak właśnie późniejsza o pięć lat Appaloosa – dość niecodzienny western, który stojący za kamerą Sidney J. Furie momentami zbyt mocno chciał upodobnić do wspomnianego debiutu reżyserskiego wielkiego aktora.
Reklamy krzyczały: „Na południowy zachód od Sonory zmierzali nierządnicy i wyjęci spod prawa… by żyć na skraju przemocy!” (stąd w niektórych krajach tytuł filmu brzmi Southwest to Sonora). Czy rzeczywiście? Cóż, Appaloosa nie jest przesadnie brutalnym filmem. To jeden z tych tytułów, w których zabijanie i przemoc są oczywiście na porządku dziennym, lecz bohaterowie sięgają po nie w ostateczności, częściej niż pistoletu używając głowy, pięści oraz innych środków perswazji. Stąd też prawdziwej akcji jest tu jak na lekarstwo, a nieco ponad półtoragodzinna produkcja charakteryzuje się dość leniwą atmosferą meksykańskich plenerów – udawanych przez stany Utah, Kalifornia i Arizona – oraz takim też niespiesznym rytmem opowieści.
Oto powracający na meksykańskie pogranicze z dalekich wojaży wojskowych Matt (wyglądający jak kloszard Brando) wstępuje do pierwszego lepszego kościoła, aby oczyścić swą duszę z grzechów tuż przed dotarciem do swego casa i zobaczeniem się z familia. Planowany przez niego spokój oraz świetlana przyszłość zostają jednak zakłócone, kiedy spowiadająca się w tym samym domu Bożym kobieta (przyciągająca wzrok Anjanette Comer w roli oryginalnie planowanej dla samej Claudii Cardinale) wykorzystuje jego obecność do odwrócenia uwagi pilnującego jej na każdym kroku władczego Chuya – trzęsącego całą okolicą bandito – i jego grupy pistoleros. Wyraźnie gnębionej przez niego dziewczynie plan ucieczki się jednak nie udaje, a w jego rezultacie Matt traci resztki swojej jankeskiej godności oraz konia w ciapki – przedstawiciela tytułowej rasy koni gorącokrwistych, słynących ze swojej wytrzymałości. A jeśli na Dzikim Zachodzie mężczyźnie zabiera się ukochane zwierzę, to nie ma przebacz – do krwawej konfrontacji dojść musi wcześniej niż później.
Niemniej ta stworzona na podstawie powieści pióra Roberta MacLeoda historia nie jest specjalnie niesiona przemocą. Appaloosa to kino w miarę spokojne, oparte na konflikcie, i owszem, lecz przede wszystkim charakterów. A jego bohaterowie – doskonale znający swoje możliwości żołnierz i kryminalista – po broń sięgają dopiero postawieni pod murem. To wyróżnia ten film wśród wielu innych tytułów gatunku. Wszak nawet główny bad guy – wspaniale zobrazowany przez Johna Saxona – nie jest, wbrew pozorom, bezmyślnym zabójcą, który staje w szranki z pierwszym lepszym, co to krzywo na niego spojrzy. O, nie! To człowiek targany pomiędzy bezustannym udawaniem twardziela (wszak przewodzi całej bandzie sobie podobnych zbirów) a ujmującą szarmanckością, niejako również odgórnie narzuconą uprzejmością dla osób postronnych. Jasne, jak każdy inny potrafi być porywczy, lecz jednocześnie umie pokazać swoją wyższość na wiele różnych sposobów i wyciąganie z kabury rewolweru jest dla niego ostatecznym, bo nieodwracalnym aktem.
I to właśnie Saxon, który za swoją słodko-gorzką kreację wyróżniony został jedyną dla filmu nominacją do Złotego Globu, staje się tu poniekąd głównym atutem całej produkcji. Jego Chuy naprawdę lśni, kradnąc dla siebie każdą klatkę filmu i będąc rzadkim przykładem antagonisty, który zasłużył na nieco lepszą fabułę oraz na zdecydowanie ciekawszego rywala. Stojący naprzeciwko niego Brando, choć zalicza parę świetnych scen, jest okropnie ospały i manieryczny. A gdy niesamowicie znudzony i pomalowany kawą zaczyna udawać, że ma faktycznie latynoską krew, potrafi wzbudzić irytację u widza. Zresztą na planie poważnie dawał się ponoć we znaki producentom, jak i reżyserowi. Doszło nawet do tego, że gdy po obejrzeniu gotowego dzieła pochwalił go, sugerując, że powinni jeszcze coś razem wspólnie nakręcić, Sidney Furie sprostał swojemu nazwisku, krzycząc w przypływie szału: „Przenigdy!”. Przyszły twórca Żelaznego orła i Istoty słowa dotrzymał – panowie na planie już nigdy się nie spotkali. Co ciekawe, ponad pięćdziesiąt lat po premierze Appaloosy, Furie nadal pozostaje aktywny zawodowo. Ot, prawdziwy amerykański twardziel.
Wracając jednak do meritum. Ani technicznie, ani narracyjnie nie jest to porywająca opowieść o pojedynku dobra ze złem. Chociaż zdjęcia Russella Metty’ego mają w sobie coś z artyzmu, raz jeszcze starając się estetycznie wywindować Appaloosę do poziomu Dwóch obliczy zemsty, to ostatecznie mocno im ustępują. Podobnie jest pod względem relacji postaci oraz samej fabuły – dalece mniej skomplikowanej i nie tak dramatycznej jak u wielkiego poprzednika, niemniej, pomimo kilku wyraźnych głupotek oraz mielizn scenariusza, odległej od bezwartościowej, tępej rozrywki. Potrafi ona wciągnąć, jeśli tylko nastrojem wstrzelimy się w rytm historii, jej styl oraz zamysł twórczy.
Jest w tym filmie jedna wyborna scena, która właściwie ustawia całą jego strukturę, atmosferę, wspomniane relacje, a także i nasz stosunek do tego odrobinę nierównego, może nawet niedopracowanego dzieła. To osobliwy, sprawnie zrealizowany pojedynek na skorpiony. Niepozorne, ale diablo niebezpieczne zwierzęta odzwierciedlają tu na swój sposób bohaterów i kruchą więź pomiędzy nimi. Podobnie krążą wokół siebie – swej potencjalnej ofiary – nie atakując, lecz głównie prężąc swój zabójczy oręż. Podobnie też potrafią żądlić tych, którzy przypadkiem znajdą się w ich zasięgu. Choćby dla tej sceny oraz towarzyszącej jej otoczki warto sięgnąć po Appaloosę. Nie jest to niezwykłej urody wierzchowiec, w dodatku trochę kuleje – ale mimo to nie zawodzi.