APOLLO 10 i 1/2. Lądowanie na Księżycu okiem dziecka
Trzeba być wykutym z kamienia, by nie dać się ponieść nostalgii podczas seansu Apollo 10 i ½. Najnowszy film Richarda Linklatera jest niczym innym jak miłosnym listem wysłanym w kierunku lat 60., ale także wyrazem tęsknoty za latami dzieciństwa. Nie miałbym z tym żadnego problemu, gdyby nie to, że cechy te przyćmiły chęć opowiedzenia ciekawej historii. Tej bowiem w tym filmie ewidentnie brakuje, co traktuję jako sporych rozmiarów niedopatrzenie.
Z perspektywy chłopca
Richard Linklater niejednokrotnie wracał do czasów dzieciństwa w swej twórczości. Warto w tym miejscu przytoczyć chociażby genialny Boyhood, który za sprawą niezwykłego sposobu produkcji (film był kręcony etapami, w długich odstępach czasu, tak by pozwolić aktorom naturalnie się postarzeć), stał się swoistym wzorem determinacji i pieczołowitości w zgłębianiu tematów związanych z dorastaniem autora filmu. Bo chyba nie ma żadnych wątpliwości, że Linklater wdraża do swoich filmów elementy autobiograficzne. Widać to także w Apollo 10 i 1/2, którego akcja rozgrywa się dokładnie w tych latach, w których dorastał sam reżyser.
Oglądając najnowszą produkcję stworzoną dla platformy Netflix, nie mogłem pozbyć się skojarzeń z serialem komediowym Nie ma jak w rodzinie, autorstwa Billa Burra. Bo tu także z przymrużeniem oka, z ciętym humorem, w sztafażu animacji autor cofa się do lat 60. i 70., by raz jeszcze odpowiedzieć sobie na pytanie, co w dzieciństwie się udało, a co mogło być lepsze. Siłą rzeczy w takich filmach kreuje się zatem komunikat, mający na celu wykorzystanie tamtej kultury jako tej, która może rywalizować z obecną pod wieloma względami. Z Apollo 10 i ½ bije to w sposób wyraźny. Reżyser bardzo mocno stara się udowodnić, że to właśnie ten konkretny czas, w którym on sam dorastał, był dla dzieciaków okresem najciekawszym. Czyżby?
Być może miało to uwiarygodnić fakt, iż cała historia de facto jest opowiadana z perspektywy dziesięcioletniego chłopca. Narracja siłą rzeczy naznaczona została dziecięcą naiwnością, co nadaje jej uroku. Tłem dla nostalgicznych wspominek reżysera są wydarzenia z 1969 roku, czyli słynne lądowanie na Księżycu misji Apollo 11. Tym razem nie tyle dowiadujemy się, jak bardzo ten moment był ważny dla losów ludzkości. O wiele ważniejsze było ukazanie, jak ważny był dla losu jednostki. Reżysera bardziej interesowało to, by ta historyczna chwila była tylko pretekstem do ukazania jednej z nadrzędnych cech dzieciństwa – przemożnej potrzeby ulegania marzeniom. Bohater filmu Apollo 10 i ½ wyraźnie buja w obłokach. Wierzy bowiem, że zanim Neil Armstrong postawił stopę na Srebrnym Globie, przedstawiciele NASA wysłali w kosmos małego chłopca, po to, by przetrzeć szlak załodze Apollo 11.
Potrzeba uzewnętrznienia
Richard Linlkater nie tylko wraca tu do dzieciństwa, ale także wraca do techniki animacji, którą już nie raz stosował. Apollo 10 i ½ to bowiem kolejny po Przez ciemne zwierciadło film w dorobku amerykańskiego reżysera stworzony techniką animacji rotoskopowej. W skrócie – to technika, która umożliwia zamianę filmu aktorskiego na animowany. Wszystko, co widzicie w filmie, zostało zatem uprzednio zagrane. Pod względem stylistycznym nie mam wiele uwag do Apollo 10 i ½, ponieważ koloryt tego filmu tworzy bardzo ciekawy, ujmujący klimat, poniekąd nawiązujący do barwnego charakteru czasów kontrkultury. Dobrze się zatem na Apollo 10 i ½ patrzy, gorzej jednak, że pod tą kolorową warstwą nie kryje się nic równie dobitnego.
Bo chyba największy problem tego filmu polega na tym, że opiera się tylko i wyłącznie na potrzebnie uzewnętrznienia wspomnień i emocji autora, zobrazowania ich przy udziale atrakcyjnej formy. Przez równą godzinę trwa w filmie pierwszy akt, który na samym początku zasugerowany, miał przecież tylko nakreślić elementy świata przedstawionego. Po tym przedłużonym prologu, który jest niczym innym jak zlepkiem różnorakich, mniej lub bardziej pasujących do siebie widokówek z lat 60., otrzymujemy dalece rozczarowujące rozwinięcie akcji. Zasugerowana w tytule kosmiczna misja pełni w filmie rolę pretekstową, metaforyczną, gdyż tak na dobrą sprawę nie ona jest w filmie najważniejsza, ale chęć ponownego uwznioślenia dziecięcej wrażliwości i poniekąd także naiwności.
Jak powiedział JFK w słynnym przemówieniu, do którego twórcy Apollo 10 i ½ nawiązują, nie polecieliśmy na Księżyc dlatego, że było to łatwe, ale dlatego, że było to trudne. Zanim to jednak nastąpiło, musieliśmy o tym zamarzyć. Ten film trochę o tym właśnie opowiada, jest to jednak za mało, by czynić tę historię interesującą, jest to za mało, by nie patrzeć na Apollo 10 i ½ jak na półtoragodzinny, efektowny teledysk, ulepiony z luźnych wspomnień reżysera, przefiltrowany przez jego (wciąż dziecięcą) wrażliwość.
Jestem jednak przekonany, że znajdą się tacy, dla których będzie to cecha wystarczająca do poczucia satysfakcji z seansu.