search
REKLAMA
Recenzje

AMERYKAŃSKA FIKCJA. Dlaczego „Green Book” nigdy nie powinien wygrać Oscara [RECENZJA]

Jeżeli przy portretowaniu zawiłości rynku wydawniczego Jefferson jest bezlitosny i nietaktowny, tak w scenach osobistych perypetii Monka staje się nagle czuły i wyrozumiały.

Janek Brzozowski

4 marca 2024

REKLAMA

Theloniousa „Monka” Ellisona poznajemy w dość niefortunnym momencie. Z powodu regularnych kłótni ze studentami bohater zostaje wysłany na bezpłatny „urlop” naukowy. Jakby tego było mało, jego najnowsza powieść – uwspółcześniona wersja Persów Ajschylosa – nie może znaleźć wydawcy (ciekawe dlaczego?). Na stopie prywatnej wcale nie jest lepiej: matka zaczyna wykazywać pierwsze objawy Alzheimera, spinająca rodzinę siostra umiera, a brat o mentalności wyzwolonego nastolatka oddaje się ekshibicjonistycznej odysei po tym, jak żona nakryła go w łóżku z kochankiem. Monk (pseudonim pochodzi zapewne od nazwiska słynnego muzyka jazzowego Theloniousa Monka) wyładowuje zakumulowaną frustrację w jedyny znany sobie sposób: za pomocą pióra. Uderzając wściekle w klawisze laptopa, tworzy pastisz czarnej powieści – stereotypową historię o trudach życia w getcie, zakończoną obowiązkową śmiercią głównego bohatera z rąk białego policjanta.

Oparta na książce Percivala Everetta Amerykańska fikcja jest w pierwszej kolejności satyrą na amerykański rynek wydawniczy. Grubo ciosaną, ale bezlitosną i, co najważniejsze, zabawną. Obrywa się tutaj wielu środowiskom: przede wszystkim jednak białym, liberalnym wydawcom i populistycznym, czarnym autorom. Pierwsi wydają powieści drugich, aby zmazać ciągnące się od czasów niewolnictwa poczucie winy. Drudzy piszą natomiast tak, aby zaspokoić potrzeby tych pierwszych – załapać się na aktualne trendy, wyznaczane przez – co za zaskoczenie – białych czytelników. To istne perpetuum mobile, napędzane wyrzutami sumienia i rynkowym zapotrzebowaniem. Monk desperacko próbuje płynąć pod prąd, tworząc – tak jak niegdyś robił to James Baldwin – powieści, których bohaterami są czarnoskórzy intelektualiści, wyłamujący się z getciarskich stereotypów. Jego starania skazane są jednak na niepowodzenie – czegoś podobnego Amerykanie czytać po prostu nie chcą. Napisany przez Monka pastisz, zatytułowany My Pafology (a następnie przemianowany na Fuck), jest środkowym palcem wymierzonym w cały proceder wydawniczo-czytelniczy. Problem w tym, że książka zostaje potraktowana przez rynek całkowicie poważnie, momentalnie staje się bestsellerem, nominowanym do najważniejszych nagród literackich – nikt nie dostrzega zakamuflowanej ironii. Wypowiadając wojnę systemowi, bohater niepostrzeżenie zostaje przez niego wchłonięty.

W bodaj najlepszej scenie filmu Monk wdaje się w światopoglądową dyskusję z Sintarą Golden, autorką poczytnych powieści, których akcja osadzona jest w kontrolowanym przez czarnoskórych półświatku. „Nie masz tego dosyć? Czarnych biedaków? Czarnych raperów? Czarnych niewolników? Czarnych mordowanych przez policjantów? Tych wszystkich patetycznych narracji o czarnych ludziach w tragicznych sytuacjach życiowych, którym udaje się zachować resztki godności przed śmiercią? Nie mówię, że takie sytuacje nie mają miejsca, ale przecież jesteśmy kimś więcej”. Problem, o którym opowiada Monk, chyba jeszcze lepiej widoczny jest na płaszczyźnie kina. Wystarczy spojrzeć na Oscary – jakie filmy z czarnymi bohaterami mogą liczyć na dostrzeżenie przez członków Akademii? Sięgnijmy tylko po przykłady z ostatnich kilkunastu lat: Mudbound, Zniewolony, Ukryte działaniaSłużące, Green Book, krótkometrażowi Dwaj nieznajomi. Abstrahując od bardzo różnej jakości: co łączy te filmy? „Biały but na czarnej szyi”. Ze schematu wyłamują się właściwie tylko Django i Uciekaj, odświeżając temat za pomocą postmodernistycznej ironii, oraz Moonlight, w którym naczelnym wątkiem jest wątek tożsamościowy, a kadry wypełniają wyłącznie bohaterowie o czarnym kolorze skóry.

Jeżeli tego typu kino zostaje docenione, to zawsze kosztem innych, często bardziej wartościowych pozycji. Skandaliczna sytuacja miała miejsce chociażby w 2019 roku, kiedy Oscar dla najlepszego filmu powędrował w ręce twórców Green Booka. Obecni na gali Spike Lee i Jordan Peele nie kryli swojego rozgoryczenia tą decyzją, ostentacyjnie odmawiając klaskania. Bo rzeczywiście: pod względem narracji na temat osób czarnoskórych Green Book był gigantycznym krokiem wstecz. Filmem zrealizowanym przez białych filmowców, powielającym schemat „białego wybawcy”, skonsultowanym wyłącznie z rodziną białego bohatera (Nick Vallelonga, syn postaci granej przez Viggo Mortensena, pełnił na planie funkcję producenta) – z krewnymi Dr. Donalda Shirleya nikt nie raczył się przed rozpoczęciem okresu zdjęciowego skontaktować. Oscara wygrał więc antyrasistowski film z rasistowskimi korzeniami – zaspokajający zapotrzebowanie amerykańskiej widowni na mainstreamowe kino społeczne. To przeciwko tego rodzaju sztuce protestuje główny bohater Amerykańskiej fikcji. Triumf dzieła Farrellych boli tym bardziej, że wśród nominowanych znajdowało się wówczas Czarne bractwo, a zatem kino o klasę lepsze, zrealizowane przez czarnego filmowca, podejmujące podobną, w dużym uproszczeniu, problematykę.

Wracając jednak do debiutanckiego filmu Jeffersona: celna, prowokująca do refleksji (jak zdążyliście już pewnie zauważyć) satyra splata się w nim z dość sztampowym wątkiem rodzinnym. Dziwne to połączenie, powodujące u widza schizofreniczne wrażenie oglądania dwóch różnych filmów jednocześnie. Jeżeli przy portretowaniu zawiłości rynku wydawniczego Jefferson jest bezlitosny i nietaktowny, tak w scenach osobistych perypetii Monka staje się nagle czuły i wyrozumiały. Amerykańska fikcja przeistacza się wówczas w crowdpleasingową opowieść o zjednoczeniu rozbitej rodziny i całkiem jasne zaczyna być, dlaczego film wygrał w ubiegłym roku nagrodę publiczności na festiwalu w Toronto (pięć lat wcześniej tę samą nagrodę zdobył Green Book, inaugurując w ten sposób kampanię oscarową).

Choć rozdarty między dwoma skrajnościami scenariusz i tak wydaje się, zaraz obok wybitnego Jeffreya Wrighta, jednym z najjaśniejszych punktów Amerykańskiej fikcji. Cord Jefferson przyszedł do świata kina ze świata seriali. Zanim zadebiutował jako reżyser, dał się poznać jako prominentny scenarzysta, pracując nad Specjalistą od niczego, Sukcesją, Watchmenami i Dobrym miejscem. Doświadczenie serialowe procentuje: Amerykańska fikcja skrzy się zabawnymi, szalenie inteligentnymi dialogami, które napędzają akcję, nie pozostawiając miejsca na oddech. Gorzej film prezentuje się pod względem reżyserskim: wizualnie nie ma tu właściwie niczego interesującego. Każde ujęcie jest płaskie i zainscenizowane bez większego pomysłu. W konsekwencji debiut Jeffersona ogląda się momentami jak… pełnometrażowy odcinek serialu, w którym nie chodzi o nic więcej poza suchym opowiedzeniem historii.

W finale debiutant wspina się jednak na wyżyny reżyserskiej inwencji, inscenizując trzy różne zakończenia scenariusza, który Monk przygotował na bazie własnych doświadczeń. Biały reżyser wybiera to, w którym policjanci mordują głównego bohatera podczas gali rozdania nagród literackich. Wychodząc z hangaru na terenie studia filmowego, Monk dostrzega czarnoskórego statystę w stroju niewolnika. Mężczyźni pozdrawiają się subtelnym skinieniem głowy. Ten drobny gest wyraża bardzo wiele: ja widzę w nim przede wszystkim bezdźwięczną akceptację reguł gry. Gry, w której zaspokajanie cudzych potrzeb i oczekiwań zawsze cenione będzie wyżej od autentycznej autoekspresji.

Janek Brzozowski

Janek Brzozowski

Absolwent poznańskiego filmoznawstwa, swoją pracę magisterską poświęcił zagadnieniu etyki krytyka filmowego. Permanentnie niewyspany, bo nocami chłonie na zmianę westerny i kino nowej przygody. Poza dziesiątą muzą interesuje go również literatura amerykańska oraz francuska, a także piłka nożna - od 2006 roku jest oddanym kibicem FC Barcelony (ze wszystkich tej decyzji konsekwencjami). Od 2017 roku jest redaktorem portalu film.org.pl, jego teksty znaleźć można również na łamach miesięcznika "Kino" oraz internetowego czasopisma Nowy Napis Co Tydzień. Laureat 13. edycji konkursu Krytyk Pisze. Podobnie jak Woody Allen, żałuje w życiu tylko jednego: że nie jest kimś innym. E-mail kontaktowy: jan.brzozowski@protonmail.com

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA