AMERICAN CRIME STORY: Sprawa O. J. Simpsona. Recenzja serialu
Emocjonują was dramaty sądowe? Śledzicie kulisy głośnych spraw kryminalnych, które wstrząsnęły Ameryką? Na ich podstawie (lub też na podstawie własnych doświadczeń) często zadajecie sobie pytanie o to, czy w sądzie można znaleźć sprawiedliwość? Radzicie sobie z prowadzeniem filmowej sprawy morderstwa na własną rękę? W takim razie dobrze się składa – American Crime Story: Sprawa O. J. Simpsona to idealna pozycja dla was.
Serial wyprodukowany został przez 20th Century Fox Television i Ryan Murphy Productions – studia odpowiedzialne m.in. za American Horror Story. Oba projekty, prócz osoby reżysera i twórcy Ryana Murphy’ego, łączy także przyświecające im założenie. Bo podobnie jak horrorowa seria, American Crime Story powstał jako serial antologiczny, w którym każdy sezon ma opowiadać całkowicie inną, autonomiczną historię, a w tym wypadku historię kryminalną wziętą z rzeczywistości. Emisja pierwszego sezony na antenie telewizji FOX rozpoczęła się w lutym tego roku (także w Polsce).
Jak się produkcja przyjęła? Na dwadzieścia jeden nominacji w tegorocznym rozdaniu nagrody Emmy serial zdołał wygrać dziewięć statuetek, w tym także w najważniejszej kategorii – najlepszego serialu limitowanego. Choć powinno to wystarczyć za rekomendację, postaram się jednak samodzielnie wyłożyć najistotniejsze atuty serialu.
Pierwszy sezon został złożony z dziesięciu odcinków. Scenariusz do nich powstał na kanwie książki The Run of His Life: The People V. O. J. Simpson autorstwa Jeffreya Toobina, przybliżającej kulisy głośnego procesu sądowego, którego głównym oskarżonym był Orenthal James Simpson, słynny futbolista i gwiazdor filmowy. Tak, to ten sam czarnoskóry aktor, którego dobrze pamiętamy z roli partnera (w gagach) Lesliego Nielsena w Nagiej broni. Ale Amerykanie i tak najbardziej kojarzyli Simpsona przez pryzmat sportowy – w futbolu amerykańskim, w latach siedemdziesiątych, dla drużyny Buffalo Bills bił rekord za rekordem, co zapewniło mu stałe miejsce annałach sław tego sportu. Ciekawi was zatem, co takiego się wydarzyło, że powszechnie miłowana osoba z pierwszych stron gazet, chodzące ucieleśnienie amerykańskiego snu, nagle stała się wrogiem publicznym numer jeden? Otóż w czerwcu 1994 roku brutalnie zamordowano jego byłą żonę, Nicole Brown, wraz z jej znajomym, Ronem Goldmanem, a O. J. Simpson szybko stał się głównym podejrzanym w sprawie, co w rezultacie doprowadziło do postawienia mu najcięższego z możliwych zarzutów.
Ta historia to samograj. W latach dziewięćdziesiątych sprawą O. J. Simpsona żyła cała Ameryka, a pamiętam dobrze, że rozgłos dotarł także do Polski. Tych, którzy się nią interesowali, od początku nurtowało jedno pytanie – zabił czy nie, winny czy niewinny? W przypadku serialu opartego na tej historii najciekawsze jest jednak to, że przez całe dziesięć odcinków twórcy nie dają widzowi do zrozumienia, jaka jest prawidłowa odpowiedź na to pytanie. Według nich nie jest istotne to tak bardzo, jak istotne pozostają same kulisy sprawy i sposób dochodzenia do prawdy. I to w tych obszarach rozgrywa się cała akcja. Głównymi bohaterami są zatem obrońcy i oskarżyciele, a nie sam antybohater. Zapis tej historii pozostaje w dodatku w pełni obiektywny – a to ogromna zaleta. Najbardziej zaskakujący dla widza pozostaje jednak faktyczny obrót spraw, jaki ma miejsce od momentu postawienia zarzutów O. J. Simpsonowi. I zaskakuje nawet wówczas, gdy zna się finał całej historii. Okazuje się bowiem, że nawet w przypadku posiadania ewidentnych dowodów potwierdzenie winy oskarżonego nie jest wcale takie proste. Bo na przykład nie bez znaczenia może pozostawać fakt statusu społecznego napastnika (w tym także jego medialność, na przykład) oraz… jego pochodzenie rasowe.
To jakiś absurd – nieraz pomyślałem podczas seansu, łapiąc się za głowę. A jednak jest to możliwe, bo historię tę napisało przecież samo życie. Dla ławników (w większości czarnego koloru skóry, co pozostawało nie bez znaczenia) wydających uniewinniający wyrok w sprawie O. J. Simpsona nie miało znaczenia, że w jego samochodzie znaleziono DNA obu ofiar, a z kolei na koszuli Rona Goldmana namierzono włosy oskarżonego. Nie miało znaczenia, że O. J. nie miał żadnego alibi na wieczór morderstwa. Nie wzbudziło podejrzeń ławników także to, że gdy O. J. dowiedział się, że jego była żona zginęła, nie zapytał nawet, jak do tego doszło. Zlekceważono także dołączone do sprawy wcześniejsze raporty policji, wedle których oskarżony znęcał się nad swoją byłą, a wówczas obecną żoną. Prokuratura dwoiła się i troiła bez skutku i podejrzewam, że nawet gdyby ktoś dostarczył im nagranie wideo, na którym widać moment morderstwa, i tak sprawa nie byłaby przesądzona.
Wszystko przez to, że adwokaci (tzw. dream team tworzony m.in. przez Roberta Shapiro i Johnnie’ego Cohrana – najbardziej wpływowych prawników w kraju) przygotowała solidną linię obrony, której sztandarowym chwytem okazało się zasianie sugestii, jakoby oskarżony stał się ofiarą rasizmu policji. Wystarczyło, że wyszło na jaw, iż w toku oględzin funkcjonariusze nie mieli założonych rękawiczek lub też że jeden z nich, detektyw Mark Fuhrman (który znalazł kluczowy dowód w sprawie), okazał się kryptorasistą i faszystą, by każdy prezentowany przez prokuraturę dowód był przez obronę z miejsca dyskredytowany. A media to podchwytywały, nadając procesowi odpowiedniego rozgłosu i czyniąc go historyczną batalią o prawa afroamerykańskiej mniejszości… Szkoda tylko, że nikt w całym tym zgiełku w ogóle nie przejmował się uczuciami rodzin ofiar.
Jak na prawdziwe sądowe przedstawienie przystało, by nabrało wiarygodności, musiało zostać odegrane przez pierwszorzędnych interpretatorów. I tak też się stało. Ciężar wyjątkowości historii przedstawionej w American Crime Story spoczął na barkach aktorów, tworzących ten spektakl. A ci odwalili kawał dobrej roboty. Naprawdę nie sposób wymienić jednego wyróżniającego się nazwiska zasługującego na osobne wyróżnienie – serial stanowi bowiem przykład wyjątkowej, równomiernej pracy zespołu aktorskiego, a nie tworzenia jaskrawych indywidualności. Choć oczywiście każdy z bohaterów spektaklu do końca pozostał charakterystyczny. Błyszczy Sarah Paulson jako bezradna i osamotniona pani prokurator (zaszczuta przez media nawet za swój wygląd), błyszczy w końcu Courtney B. Vance, etatowy obrońca rasowy, którego intencji nie sposób odczytać. Cieszą jednak przede wszystkim powroty na szczyt po latach zapomnienia – Cuba Gooding Jr w swojej interpretacji Simpsona jest zarówno szalony i nieprzewidywalny, jak oddany wobec bliskich, nic w nim nie jest zatem oczywiste (swoją drogą aktor zatoczył koło tym występem, gdyż niespodziewanie odniósł się do najważniejszej roli swej kariery, czyli oscarowego występu w Jerry Maguire, gdzie przecież także zagrał futbolistę). Ale chyba najbardziej przykuwa uwagę John Travolta w roli Roberta Shapiro, który mógłby nie robić przy tej postaci nic, a i tak przykuwałby uwagę. Wolał jednak zaprezentować paletę osobliwej mimiki oraz emocjonalności, co jeszcze lepiej „ożywiło” czołowego adwokata. Brawo.
To prawdziwa sztuka trzymać w napięciu i angażować widza historią, której początek i koniec można przeczytać w Wikipedii. Ale twórcom American Crime Story się to udało. W dodatku nakreślili także wiarygodną paralelę do naszych czasów – zaszczutych poprawnością polityczną. Sprawiedliwości serial nie przywrócił, nie taka była jego rola, ale umiejętnie sprowokował do udzielenia wewnętrznego komentarza. Zostawcie go jednak dla siebie… i tak nikt was nie usłyszy.
korekta: Kornelia Farynowska