AMBULANS. Wybayony dramat ludzki
Premiera każdego filmu Michaela Baya to dla mnie małe święto. Nieważne nawet czy to Transformers 7282, czy coś z The Rockiem na koksie. Bo ja po prostu jego kino lubię. Za wszystkie złe rzeczy i za wszystkie dobre rzeczy. Jasne, widz nie doszuka się w jego warsztacie zrębów Cannes, nikt mu nie wciśnie do ręki Złotego Niedźwiedzia, ale gość jest wielkim dzieciakiem, który w pełni rozumie funkcję kina jako eskapistycznej rozrywki. Typ sadzi te swoje kolejne marzenia o przeamerykańskim kinie wielkiej pompy, wypełnione głupotkami i ukrywającym się po kątach scenariuszem, ale nie da mu się zabrać tego, że po prostu ma znakomite oko do obrazu, wie jak rzeczy na ekranie pokazać tak, żeby były „wybayone” w kosmos.
I jest filmowym autorem – takim roztrzepanym, który na imprezie u Królowej Elżbiety zagra w beer ponga – ale jego filmy zawsze są „jakieś”, ma niepodrabialny styl. Te wstawki teledyskowe, zagrywki reklamowe (zresztą ma w tych branżach znakomitą karierę) – chłop robi dokładnie takie rzeczy, jakie sam chce oglądać i ciężko nie przesiąknąć tą uroczo infantylną miłością do tego, żeby rzeczy na ekranie się po prostu działy – szybko, sprawnie, ckliwie, fajnie. Żeby coś wybuchało. Żeby szybko. Żeby głośno. To jest kino rozrywkowe w stanie czystym. Bay smaży te swoje burgery i jasne, bułka zazwyczaj jest przypalona, sos po dacie ważności, ale biorę do gęby taką cholesterolową bombę, zawartość pieczywa leje mi się po japie na bebech i nie mam z tym problemu – pysk mi się cieszy, w kinie mam zazwyczaj na jego filmach ten moment pełnej nirwany filmowej, gdzie wspaniała głupota całuje się namiętnie z wymuskaną fajnością, tworząc produkt, który jest, no, produktem, ale i dzieckiem reżysera, który kocha swoją pracę. Nie będę ukrywał, że Bay jest moim Nolanem i już nim pozostanie. Nie mam z tym problemu. Ale znowu zaznaczę – mam pełną świadomość tego, że nie jest Bergmanem, a jego dzieła są wadliwe ponad stan. Tylko mogę mu jakoś więcej wybaczyć, gdy raz na kilka lat wyskakuje z trotylem w łapie i krzyczy, że „teraz opowiem wam o problemach rodzinnych ALE PRZEZ DWIE GODZINY KARETKA BĘDZIE ZAPIERNICZAĆ, A CAŁA POLICJA Z LOS ANGELES RZUCI SIĘ ZA NIĄ W POŚCIG!”.
I taki jest właśnie Ambulans – głośny, zapieprzający na złamanie karku, podporządkowany estetycznemu pokazaniu wielkiej draki w amerykańskim mieście, gdzie trzonem jest pozornie prosta historia o dwóch braciach, tylko opowiedziana w ten absurdalnie naiwny, rozklekotany, symptomatyczny dla Baya sposób. Co ciekawe film ten jest leciutkim remake’em Karetki, duńskiego dramatu z 2005 roku w reżyserii Lauritsa Muncha-Petersena. Ale gdy tam budżet był minimalny i skupiono się na bohaterach, tutaj wszystko tak mknie, że niezbyt jest na to czas.
Serio, tak się fizycznie nie zmęczyłem filmem od lat – po czterdziestu minutach już się ze mnie lało, sapałem jak po maratonie, bo oczy nie nadążały za cięciami montażowymi, a tu jeszcze dwa razy tyle seansu. I się zastanawiałem, co Bay może jeszcze dorzucić w temacie przestępców uciekających karetką, a okazało się ostatecznie, że dorzucił wszystko – i operacja bez znieczulenia za pomocą samych rąk na rozciętym bebechu to tylko wierzchołek góry lodowej wrzuconych tutaj kuriozów. Zresztą od początku Bay nie ukrywa, że chce jechać grubo, bo nic go nie blokuje, ma budżet, więc co mu przyjdzie do głowy, to właduje do filmu. Dziesięć minut własnej wersji ucieczki z banku z Gorączki Manna? Jasne, mamy czas, mamy miejsce, mamy pieniądze.
Na początku pobieżnie ustawia problem filmu – jeden z bohaterów, Will, jest weteranem z żoną chorą na raka, który potrzebuje pieniędzy. Udaje się po pożyczkę do swojego przyszywanego brata Danny’ego, z którym mają konkretną więź i łączyła ich współpraca z ojcem, legendarnym złodziejskim zakapiorem. Danny dalej para się bandyterką, więc mówi Willowi „za pięć minut mamy zaplanowany napad na bank, w puli są grube miliony, ale nie mamy kierowcy(!), wchodzisz?”. I ten z miejsca ładuje się w kabałę – oczywiście akcja nie idzie po ich myśli, ekipa zostaje wybita, a nasi bohaterowie zaczynają uciekać karetką, w której znajduje się jeszcze ratowniczka medyczna i postrzelony przez Willa policjant. I od tego momentu film już się nie zatrzymuje – a widz przez 1,5 godziny wsiada na taką bieżnię filmową, że przez tydzień będzie musiał moczyć stopy w mydlinach.
I z jednej strony warto złapać ten film w kinie, bo to idealna produkcja do wspólnego wypadu w grupie znajomych – niby Bay chciałby tutaj coś poważnie powiedzieć, ale cała akcja jest tak przesadzona, że widz będzie się łapał za głowę przez cały seans. Każda sekwencja ma tu być ultrafajna – mamy zatrzęsienie cięć montażowych, jakieś dziwne ustawienia kamery, ujęcia chyba ze wszystkich dronów dostępnych w Los Angeles. W ilości po prostu wycieńczającej dla głowy. Ale nie da się ukryć, że jest to pewne doświadczenie – nikt nie robi dzisiaj takich uroczych i bombastycznych bzdur jak Bay. Nawet gdy mamy rozmowę braci, to kamera lata dookoła nich jakby chciała pobić jakiś rekord Guinessa w okrążeniach na sekundę. Istny cyrk – granaty, strzelaniny, samochody-pułapki, helikoptery zwiadowcze. A w założeniach to dwa chłopy chciały po prostu się schować karetką gdzieś w zaułku. U Baya nigdy nie ma łatwo.
Ale przed skrajną beką z tego naiwnego scenariusza i uroczo głupiutkiej akcji ratują całość jednak występy aktorskie, bo obsada jest tutaj naprawdę dobra – chociaż postacie są papierowe, to Jake Gyllenhaal i Yahya Abdul-Mateen II próbują wtłoczyć w nie trochę życia. I jak na ten materiał, to wychodzi im to całkiem nieźle. Szczególnie Gyllenhaal ma tutaj pole do popisu i wyraźnie dużo zabawy, gdy musi grać gościa kombinującego na momencie jak uratować własny tyłek. A konflikt braci na małej przestrzeni samochodu umiejętnie uzupełnia Eiza González. Jasne, to są podstawowe emocje i problemy naskrobane grubą krechą, ale aktorzy są zwyczajnie za dobrzy, żeby ich to zeżarło.
Ambulans to głupota totalna, kino rozrywkowe w stanie ciągłej eksplozji – za długie, męczące stroną techniczną, nie dające widzowi sekundy na oddech, ciągle do taktu podniosłej muzyki. Ale równocześnie syte, do miłej dyskusji po seansie przy piwie ze znajomymi i na wypasie, na który mało reżyserów może sobie dzisiaj pozwolić. Kto zna Baya ten wie, czego się spodziewać – nie ma tutaj cudów, nie ma jakiejś większej zabawy tematem (jak w przypadku Sztangi i cashu), to po prostu blockbuster przepalający kupę kasy na zabawienie widza przez dwie godziny. A Bay nadal wie jak to zrobić z przytupem.