Z delikatnym przymrużeniem oka można pokusić się o stwierdzenie, że każde pokolenie ma swoje gryzonie. Lata temu dzieciaki zaśmiewały się przy pląsach Myszki Miki, nieco później do mysiej ekipy dołączył ścigany przez Toma Jerry, po nim rodzinę powiększyli natomiast Chip i Dale. Prawdziwi faceci przesiadywali swego czasu przed kineskopowymi telewizorami, aby w wydzierganym przez mamę swetrze z dinozaurami i powycieranych od ślizgania na kolanach dresach towarzyszyć Motomyszom z Marsa w ich krucjacie o sprawiedliwość. Dziewczyny czesały z kolei swoje lalki Barbie w rytm piosenki śpiewanej przez bandę chomików na początku japońskiego Hamtaro. Wszyscy razem zastanawialiśmy się z Pinkim i Mózgiem nad tym, jak opanować świat. Większość osób kibicowała również Żółwiom Ninja i ich szczurzemu mistrzowi. W animacjach pełno zatem pyszczków, wąsików, ogonków i mniej lub bardziej puszystych futerek. Są w nich również małe sweterki oraz wiewiórki.
Alvin i jego ekipa pojawili się w amerykańskiej telewizji już w latach sześćdziesiątych, ale to dopiero premiera kinowego filmu z ich udziałem sprawiła, że usłyszała o nich szersza publiczność. Duża część dorosłej widowni z miejsca znienawidziła producentów za to, że była zmuszona wysiedzieć ze swoimi pociechami w kinach. Powodem frustracji nie była sama fabuła, ale piskliwe głosiki wiewiórek, które na domiar złego bardzo chętnie używały ich do śpiewania. Kto kiedykolwiek miał okazję słyszeć jakiś kawałek Scootera i pamięta refreny przepuszczone przez tuzin syntezatorów, może wyobrazić sobie wokalne popisy filmowych gryzoni. To takie Smerfne Hity, tyle że wyśpiewane po helu. Z dużą dozą dyplomacji podsumuję zatem, że wiewiórcze wokalizy mogą nieco poirytować dojrzałego melomana. Umieją jednak na siebie zarobić. To główny powód, dla którego w kinach wyświetlana jest właśnie czwarta część filmu z udziałem Alvina – Wielka wyprawa.
Wielka wyprawa nie jest pozbawiona walorów edukacyjnych, co dla niektórych rodziców może okazać się wartością dodaną.
Gryzonie uciekają z domu, aby przeszkodzić swojemu opiekunowi w zaręczynach. Ich wielka wyprawa po części podyktowana jest niepewnością związaną z faktem, że Dave (właściciel) dorasta i przestaje być dużym chłopcem, który chętnie towarzyszy im we wszelakiego rodzaju zabawach. W głównej mierze chodzi jednak o to, że wybranka jego serca jest również matką pewnego nastolatka, który umila sobie czas nękaniem trzech sympatycznych wiewiórek. Traf chce, że młodzieniec wyrusza w podróż razem z nimi. To generuje oczywiście kolejne gagi, jest jednak również doskonałym pretekstem do opowiedzenia starej jak świat historii o wzajemnym zrozumieniu i drodze, która sama w sobie staje się wystarczającym celem do tego, aby odbyć podróż. Wielka wyprawa nie jest zatem pozbawiona walorów edukacyjnych, co dla niektórych rodziców może okazać się wartością dodaną. Inną kwestią jest jednak to, czy dzieciaki będą w stanie wyciągnąć morał z historii, która pędzi przed siebie z prędkością japońskiego pociągu.
Alvin i wiewiórki to ciągły ruch, gag popędzający gag. Chwilą na oddech nie są nawet piosenki, które są aranżowane na teledyski. Kiedy wiewiórki dają występ, wokół pojawia się masa ludzi, montażyści dają wycisk oprogramowaniu, a liczba kolorów może doprowadzić do ataku epilepsji. Czy można mieć to filmowi za złe? I tak, i nie. Z jednej strony to takie pójście na łatwiznę, sztuczne podtrzymywanie uwagi. Z drugiej, Wielka wyprawa nawet przez moment nie próbuje udawać czegoś, czym nie jest. To typowy element serii, zrealizowany wedle identycznych prawideł, co inne dziecięce hity celujące w ten sam target, chociażby über popularne Minionki. Można zatem powiedzieć, że są to gryzonie na miarę naszych czasów. Jedni wezmą to za plus i ruszą do kin, inni odwrócą się plecami.
Opowieść o Alvinie i jego futrzastych kumplach z całą pewnością nie jest propozycją dla ludzi, którzy od kilku ładnych lat mają już dowód osobisty oraz prawo do legalnego nabywania napojów wyskokowych. Tej sytuacji nie zmienia nawet kilka mrugnięć do widza, z całkiem zabawnym cameo pewnego pana z ikonicznym wąsem na czele. Ze względu na dynamizm, masę żartów, które jedynie w kilku momentach zahaczają o tematykę związaną z układem pokarmowym, oraz sympatyczne pyszczki bohaterów, dzieciakom z pewnością będzie się podobać. Ja dowód osobisty mam i preferuję Motomyszy z Marsa. Przynajmniej nie śpiewają.
korekta: Kornelia Farynowska