search
REKLAMA
Archiwum

ALICJA W KRAINIE CZARÓW. Zaledwie cień Tima Burtona

Filip Jalowski

26 maja 2019

REKLAMA

I w tym aspekcie, jak wspomniałem na początku, Burton faktycznie wywiązuje się ze swojego zadania, czasem wręcz nieco przesadzając. Ciasteczko w filmie faktycznie wygląda jak z dziecięcych marzeń, a buteleczka aż kusi, aby zaczerpnąć z niej łyk. Postacie do złudzenia przypominają swoje osobowe pierwowzory, które zostają przedstawione nam w początkowej scenie, mającej miejsce na przyjęciu zorganizowanym w arystokratycznym ogródku. Neurotyczny zając bez wątpienia zawdzięcza swe życie podstarzałej ciotce Alicji, wszechwiedząca gąsienica łączy w sobie cechy normalnego żyjątka spotkanego w rzeczywistości, jak i brata zmarłego ojca dziewczynki, dwóch grubasów to po prostu fantazyjna wersja dwóch bliźniaczek krzątających się po angielskim ogrodzie, a Królowa Kier to ciut bardziej demoniczna wersja matki pewnego rudowłosego lorda, który (przez rodzinę) został wybrany na małżonka Alicji. Nie ginie również w filmowym pierwowzorze charakterystyka języka Alicji, którą przytoczyłem nieco wyżej – nie ginie ani w wersji oryginalnej, ani w tej dubbingowanej na język polski. Niemniej, czemu Burton odrobinę przesadza z uzmysławianiem widzowi, że przed oczyma ma jedynie sen małego dziecka? Ano dlatego, że za duży nacisk kładziony jest na sceny, w których Alicja szczypie się z nadzieją przebudzenia, czy próbuje zmieniać rzeczywistość dzięki racjonalnemu rozumowaniu – jestem w moim śnie, mogę zrobić wszystko. Zupełnie niepotrzebna wydaje mi się również melancholijna rozmowa z Kapelusznikiem, której miejsca w całości zdradzać nie będę.

Disney zatroszczył się jednak o to, żeby zniszczyć literacki pierwowzór na płaszczyźnie, po której podróżują dorośli sięgający po opowieść Lewisa Carrolla. Jak wspomniałem, prócz doskonałej bajki dla dzieci jest „Alicja w Krainie Czarów” opowieścią okrutną, posiadającą ten niemożliwy do opisania element, który mrozi krew w żyłach i każe uważać na to, co czai się za naszymi plecami w trakcie czytania. Właśnie dlatego jeszcze kilka lat temu marzyłem o tym, żeby zekranizował ją właśnie Burton, który wydawał się najodpowiedniejszym kandydatem do połączenia świata dziecięcych marzeń z tym czającym się w ciemnych zakamarkach wyobraźni dziewczynki światem makabry, straconych nadziei, strachu i braku perspektyw na lepsze jutro. I z pewnością kilkanaście lat temu podołałby on temu tematowi, niestety – Alicja wskoczyła do króliczej nory za późno. Od pewnego czasu Burton systematycznie zaczął tracić to, co w jego twórczości było najbardziej charakterystyczne – ten świat dziecięcych marzeń skąpany w oparach lekkiego zamiłowania do makabry. Z dorosłego mężczyzny z upodobaniem buszującego po świecie dziecięcych fascynacji zaczął zmieniać się w kogoś, kto próbuje zatuszować wypalanie się twórczej iskry ciągłym odgrzewaniem tych samych motywów. W Alicji widać to doskonale. Mamy wciąż aktorów-fetyszy, czyli Deppa i Bonham Carter, mamy magiczną rzeczywistość stworzoną przez wyobraźnię, kilku ekscentryków, ale brak w tym wszystkim tej „iskry”, która w przypadku najnowszej produkcji Burtona po prostu zgasła. Wielka szkoda, że reżyser zgodził się na warunki stawiane przez Disneya, że wszelką makabrę podał w takiej konwencji, która przenosi ją do poziomu humorystycznego. Stracone w czasie potyczek oczy bez najmniejszych problemów wracają na swoje miejsca, głowy ścięte przez Królową Kier nie broczą krwią, ba – po prostu ich nie widać. Na twarzy Alicji nie maluje się przerażenie, jakie sączyło się spomiędzy kolejnych linijek utworu Brytyjczyka. Powracając do Freuda – zniknęły gdzieś wszelkie lęki i obawy, pozostały infantylne marzenia.

I właśnie to słowo jest najodpowiedniejszym dla nowej produkcji Burtona – infantylność. Reżyser od zawsze balansował na jej granicy, ale i przez długi czas ta sztuka wychodziła mu w sposób mistrzowski. Twórczy kryzys, potęgowany działaniami Disneya, który z całą pewnością bardzo dbał o to, aby Burton czasem nie wydobył na światło dzienne drugiego dna fantazji małej dziewczynki spowodował coś, co naprawdę mnie przygnębia. Przez wiele lat żyłem bowiem w przeświadczeniu, że Lewis Carroll napisał „Alicję w Krainie Czarów” właśnie dla Burtona (obaj panowie mieli w sobie i coś z dziecka, i coś z okrutnej strony dorosłości – istnieje nawet hipoteza, że Carroll był Kubą Rozpruwaczem). Po dzisiejszym seansie zdałem sobie sprawę, że ogromny potencjał został zmarnowany. Wyobraźnia „nowego Burtona” nie poradziła sobie z fantazjami małej dziewczynki, a gwoździem do trumny okazało się być to, co miało być produkcji największą zaletą – animacja 3D. Sztucznie wyglądające plansze zabiły niesamowitość, która od zawsze towarzyszyła wyobrażeniom twórcy. To tak, jakby zamienić piękne zdjęcie na kiczowatą pocztówkę, która po rozłożeniu układa się nam w kształt jakiegoś budynku czy innej atrakcji turystycznej – bez sensu.

Tim Burton ogromnie mnie zawiódł. Przegrał z „Alicją w Krainie Czarów”, ale i z samym sobą. Człowiek, który stworzył Sokożuczka, czy filmową wersję Pingwina, po prostu gdzieś zniknął. Najlepszym filmowym romansem z utworem Carrolla wciąż może poszczycić się dla mnie Jan Svankmajer, który swoje Coś z Alicji ukończył w roku 1988 – tym samym, w którym na ekranach pojawił się Sok z żuka. Właśnie wtedy był czas dla „Alicji”. Dziś widzę jedynie jedną osobę, która mogłaby podołać z jej ekranizacją – Terry’ego Gilliama.

Tekst z archiwum film.org.pl (05.03.2010).

REKLAMA