ALEX CROSS. Zapomniany thriller. Czy słusznie?
Jego najnowszy film „Alex Cross” dowodzi nie tylko spadku, już i tak nie najwyższej, formy, ale i kompletnego zaniku energii, którą posiadał robiąc nawet kuriozalnego „Stealtha”. Wcześniej zrealizował dwa przebojowe filmy akcji z Vinem Dieselem („Szybcy i wściekli” oraz „xXx”), choć i one dalekie są od jego najlepszych osiągnięć przypadających na lata 90-te, kiedy wskoczył do pierwszej ligi kręcąc biografię „Smok – historia Bruce’a Lee” oraz przygodowy film fantasy „Ostatni smok”. Filmy pełne pasji i ducha, a zarazem popisowego warsztatu, którym później ratował się, gdy scenariusz pozostawiał wiele do życzenia (m.in. „Tunel” z Sylvestrem Stallone). Jednak raz poddał się ewidentnie i on, podpisując swoim nazwiskiem „Sektę”, film nieporadny tak scenariuszowo, jak i reżysersko. Teraz robi to po raz drugi – „Alex Cross” to przykład kiepskiego stylu podpartego bardzo niedobrym tekstem.
Tytułowy bohater filmu Alex Cross wywodzi się z serii książek Jamesa Pattersona, z których dwie doczekały się już ekranizacji. Zarówno w „Kolekcjonerze”, jak i „W sieci pająka” Crossa grał Morgan Freeman. Tu zastąpiono go młodszym Tylerem Perry, czyniąc z filmu Cohena niejako prequel tamtych opowieści. Dowiadujemy się, że główny bohater, zanim wstąpił do FBI, był genialnym śledczym z Detroit potrafiącym rzutem oka stwierdzić, w jaki sposób dokonano zbrodni i niemal natychmiast stworzyć portret psychologiczny zabójcy. Wkrótce przekona się, że nie jest nieomylny, gdy stanie na drodze psychopaty (Matthew Fox) lubującego się w zadawaniu powolnych i wyjątkowo wyrafinowanych tortur swoim ofiarom. Ten bierze na celownik wpływowego francuskiego inwestora, lecz po interwencji Crossa i jego ludzi, którzy udaremniają jeden z ataków mordercy, postanawia on surowo ukarać detektywa.
Dużą rolę w całej fabule odgrywa również życie prywatne Crossa – kochający żona, matka, córka, syn, o istnieniu którego dowiadujemy się gdzieś po godzinie opowieści oraz trzecie dziecko w drodze. Niespecjalnie to interesujące, ale ważne, bo dające podwaliny pod przemianę, jaka dokonuje się w głównym bohaterze w drugiej połowie filmu. Proszę być jednak przygotowanym na kwestie typu „Zastanów się, czy wychodząc przez te drzwi, będziesz umiał wrócić”. Niestety, „Alex Cross” posiada koszmarne dialogi, które rażą nie tylko jakością, ale i nadmiarem. Tutaj wszyscy mówią, opisują, tłumaczą po wielokroć. Nie wystarczy zobaczyć coś na ekranie, trzeba również usłyszeć szczegółowy tego opis. Rozumiem, że bohater miał być niczym Sherlock Holmes, który widzi więcej niż inni, i tą wiedzą dzieli się również z widzami. Ale z umiarem, proszę, z umiarem…
Inna sprawa, że kolejne odkrycia Crossa, a co za tym idzie zwroty akcji, zaskoczą tylko tych, którzy nigdy w życiu nie widzieli żadnego filmu sensacyjnego, bądź przespali ostatnie 30 lat. Powiedzieć, że film Cohena jest prosty jak ołówek byłoby niedopowiedzeniem. Przewidywalny? A czy można przewidzieć coś, co się już widziało? Błyskotliwy i zawzięty glina, psychopatyczny morderca, pojedynek intelektów (powiedzmy), a w finale na pięści – kino zna setki, jak nie tysiące, takich historii. Ale właśnie te liczby mówią, że widzowie chcą oglądać jeszcze raz to samo, choć niekoniecznie tak samo. Utalentowany reżyser z miałkiego materiału może nakręcić sprawny film. Niekoniecznie dobry, ale jeżeli widz na czas seansu zapomni o bożym świecie i obraz go pochłonie, wtedy można mówić o sukcesie.
Tymczasem „Alex Cross” zapewnia asekuracyjny seans, podczas którego możemy równocześnie śledzić fabułę i planować, co zrobić po wyjściu z kina. Jedno nie przeszkadza drugiemu. Mnie również wzięło na przemyślenia, choć związane z samym filmem.
Kto wpadł na pomysł, aby do roli Crossa zatrudnić misiowatego Tylera Perry? Chłop stara się jak może, ale od razu widać, że z Matthew Foxem nie ma żadnych szans. Sam Fox zadziwia – jeszcze nigdy nie widziałem, aby ktoś tak bardzo zmienił się dla roli (znany z „Zagubionych” aktor jest chyba z 20 kilo chudszy, choć jednocześnie niesamowicie umięśniony) i zagrał tak fatalnie. Jego czarny charakter wytrzeszcza oczy w każdej scenie i obok zmiany w fizjonomii, to jego jedyny pomysł na rolę. W filmie grają również Edward Burns, Jean Reno i John C. McGinley. Burns wygląda na znużonego, Reno na otyłego, a McGinley mówi do kamery. Jak na film o psychopacie obcinającym palce i wypalającym oczy, „Alex Cross” jest bardzo łagodny w obrazowaniu przemocy. To już nie thriller jak poprzednie części, lecz kino akcji, niestety, nieudane. Finałowy pojedynek niósł w sobie potencjał dostarczenia widzom silniejszych emocji, ale trzęsąca się kamera zmarnowała i to.
Tak, „Alex Cross” to zły film, ale jaki edukacyjny. Nauka jaką niesie sprowadza się do trzech rzeczy: „Nigdy nie ufaj francuskim inwestorom”, „Wojna i seks mają ze sobą wiele wspólnego. W obu przypadkach ktoś zawsze ginie” oraz „Coś złego stało się z Robem Cohenem”.
Tekst z archiwum film.org.pl