AGGRO DR1FT. Witajcie w piekle [RECENZJA]
Jeśli szukacie w kinie pocieszenia albo odpowiedzi na pytanie o sens życia, to trafiliście pod zły adres. Harmony Korine to reżyser od karkołomnych eksperymentów i ekscesów, z ochotą taplający się w amerykańskim błotku (Gummo), badający granice filmowego nihilizmu (Trash Humpers), przemielający popkulturowe klisze w spektakl bezsensu – który wbrew pozorom ma bardzo dużo sensu (Spring Breakers). Złote dziecko amerykańskiego arthouse’u jest już po pięćdziesiątce, ale za sprawą Aggro Dr1ftu udowadnia, że wciąż ma w sobie nieograniczone pokłady buntowniczej energii: dokłada do barwnego życiorysu nowe transgresje i wyrusza w szaleńczą podróż po kolejnych nieodkrytych rubieżach kina.
Najnowszy projekt Korine’a to wielkie widowisko zrobione z niczego, prawdziwy odjazd, przy którym narkotykowe tripy Gaspara Noégo mogą się wydać grzeczne i racjonalne. Czym właściwie jest Aggro Dr1ft: filmem czy grą, jawą czy snem, surrealną opowieścią o gangsterskim sumieniu czy najprawdziwszą transmisją z piekła?
Sam reżyser mówi w wywiadach, że nie ogląda już filmów, bo wszystkie wyglądają tak samo. Bardziej inspirują go gry i nowe technologie, po które sięga, by wykraczać poza dotychczas ustalone ramy sztuk wizualnych. Aggro Dr1ft miał być czymś więcej niż zwykłym filmem – immersyjnym, zmysłowym doświadczeniem. Z całego serca potwierdzam, że cel został osiągnięty z nawiązką.
Mimo wielu odstępstw od normy Korine zachowuje elementarne podstawy filmowej opowieści: Aggro Dr1ft ma nawet fabułę, chociaż poświęcanie jej szczególnej uwagi byłoby stratą czasu – zdecydowanie nie ona jest tu najważniejsza. Dość powiedzieć, że wszystko kręci się wokół płatnego mordercy, jego seksownej żony, groźnego gangstera i jego seksownych niewolnic. Od czasu do czasu w tle pojawiają się jeszcze skrzydlate ogniste demony. Morderca ma mnóstwo przemyśleń, ale koniec końców sięga po broń i morduje; nie może się powstrzymać, bo zabijanie uzależnia. Aggro Dr1ft stanowi kolejną odsłonę opowieści Korine’a o przemocy – obrzydliwej, ale i w pewien sposób niebezpiecznie pociągającej.
Z historii, która brzmi jak zaczyn nowego filmu Patryka Vegi, Korine lepi pierwszorzędną audiowizualną odyseję. Całe 80 minut nakręcono kamerami termowizyjnymi, potem do gry wkroczyli spece od efektów specjalnych i sztuczna inteligencja. Efekt jest wprost niebywały. Ekran pulsuje feerią barw, głośniki atakują nieprzerwaną serią ostrych dźwięków. Surrealistyczna formuła sprawia, że przekraczająca wszelkie normy przemoc nie przeraża, a przykuwa do fotela, każe na siebie patrzeć, uczestniczyć w tym szaleństwie bez końca, niczym w najbardziej uzależniającej grze na świecie. Chore efekty wyobraźni Korine’a można na szczęście oglądać z niekłamaną przyjemnością, bo całość aż lepi się od samoświadomego absurdu.
Jeśli jest na tegorocznych Nowych Horyzontach film, który stawia wszystko na jedną kartę, bada wytrzymałość widzów i próbuje wytyczać nowe ścieżki kina, to jest nim właśnie Aggro Dr1ft. Korine czerpie garściami ze współczesnej popkultury (w jednej z ról obsadza nawet Travisa Scotta) i tworzy z jej kodów swoistą składankę pogrzebową; najkoszmarniejszą mieszankę, jaką można sobie wyobrazić. Nie oznacza to, że jego film jest zły. Wręcz przeciwnie: Aggro Dr1ft z potężną mocą przypomina, że z rzeczy znalezionych na popkulturowym śmietniku można zrobić porażający audiowizualny spektakl. To triumf kina w czystej postaci – zwycięstwo obrazów i dźwięków tak elektryzujących, że człowiek nawet nie myśli o tym, co widzi i słyszy; po prostu podporządkowuje się im i płynie wraz z nimi w nieznane. Kto wie – może w stronę zupełnie nowej formy kina?