search
REKLAMA
Archiwum

ACROSS THE UNIVERSE (2007)

Filip Jalowski

16 stycznia 2018

REKLAMA

Ile to już lat od upadku The Beatles?
Może 20?
Może 30?

A może Beatlesi, mimo ich kłótni, mimo śmierci najbardziej niepokornego – Johna Lennona, wcale nie upadli? Bo czy można mówić o porażce czy też kapitulacji w momencie, gdy pokolenie ich wnuków nadal wie, kim było tych kilku śmiesznie ubranych i beztrosko pląsających mężczyzn w przyciasnych garniturach? Czy można mówić o porażce, jeżeli przeszło się do historii, a po paru dekadach ktoś, a dokładniej scenarzyści Ian La Frenais i Dick Clement, używają twoich zdań do przedstawienia kolejnej, nieco poważniejszej? W Across the Universe, w reżyserii Julie Taylor, słowa tytanów X muzy nabierają zupełnie nowego sensu, w przekonujący sposób przedstawiając widzowi okres buntu przeciw bezsensownej wojnie w Wietnamie.

Ameryka lat sześćdziesiątych, Princeton.
Anglik bez wizy szuka ojca, wyrwał się z brytyjskiej stoczni.
Amerykanin – niepokorny student Uniwersytetu, w wolnych chwilach wybija okna uczelni piłkami golfowymi.
Jego siostra – wzorowa uczennica szkoły średniej, jej pierwszy chłopak wyrusza, by spełnić obywatelski obowiązek.

Ameryka lat sześćdziesiątych, Nowy Jork.
Ten sam Anglik bez wizy, wyrywając się z brytyjskiej stoczni oddaje się pasji – maluje.
Ten sam Amerykanin cieszy się życiem, rzucił studia – to nie dla niego.
Jego siostra – jej pierwszy chłopak spełnił obywatelski obowiązek, już nie ma chłopaka.
Młoda Azjatka – zagubiona, zakochuje się w Amerykaninie.
Afroamerykanin – stracił sens życia, została mu tylko gitara elektryczna, dwadzieścia piosenek na papierze i dziesięć zapisanych w pamięci.
Samotna wokalistka – czeka na sukces i wynajmuje mieszkanie całej piątce.

Ameryka lat sześćdziesiątych, Nowy Jork, Anglia i dżungla w Wietnamie.
Jude – bez wizy, maluje, kocha, cierpi.
Max – już nie cieszy się życiem, cierpi.
Lucy – znów kocha, cierpi.
Prudence – cierpi.
JoJo – kocha, gra i cierpi.
Sadie – kocha, śpiewa i… cierpi.

To tylko lata sześćdziesiąte, a jak zmieniają się życia kilkorga młodych ludzi, którzy na dobrą sprawę nigdy nie powinni się spotkać. Każdy z nich ma swoje ideały, zupełnie odmienne od pozostałych. W końcu w czasach kolorowego buntu jednoczy ich jeden czynnik – ten, który powtarza się przy każdym w ostatniej wyliczance – cierpienie. Cierpienie pomieszane z miłością i z okropieństwem wojny oraz słowa wyśpiewane niegdyś przez Beatlesów.

Julie Taymor, sprawczyni całego zamieszania, do reżyserowania filmów muzycznych ma niewątpliwie smykałkę. Od lat wystawia na słynnym amerykańskim Broadwayu, a jej Król Lew z roku 1997 – wzorowany na filmie animowanym z wytwórni Walta Disneya – został nominowany do medalu Tony Awards (odpowiednik Oscara na scenie musicalowej) w 11 kategoriach. Ostatecznie zdobył 6 krążków (najlepszy musical, kostiumy, choreografia, oświetlenie, dekoracje i reżyseria). Na srebrnym ekranie zasłynęła Pani Taylor kontrowersyjną Fridą, opowiadającą historię meksykańskiej malarki surrealistycznej. Każdy, kto oglądał film z 2003 roku, musiał zauważyć tę niezwykłą plastyczność świata kreowanego przez amerykańską reżyserkę. Plastyczność, która powraca w jej nowym filmie spotęgowana.

Jest Across the Universe czymś ponad fabułę, która definitywnie zostaje przyćmiona przez obraz i dźwięk. Odnowione wersje przebojów Beatlesów tworzą rzeczywistość. Okazuje się, że “Hey Jude” to piosenka o młodym Angliku, a “Strawberry Fields Forever” i “Happiness is a Warm Gun” są piosenkami nuconymi przez młodych chłopców w Wietnamie. W niesamowity sposób słowa wyjęte z ust kapeli rock’n’rollowej zamieniają się w dialogi, marzenia, a nawet pewnego rodzaju moralitety wygłaszane przez głównych bohaterów. W połączeniu z obrazami, które niejednokrotnie przywodzą na myśl wytwory sztuki współczesnej (krwawiące truskawki i impresja na temat poboru do wojska – genialne) efekt jest doprawdy piorunujący.

Scenariusz tłumaczy widzowi fenomen angielskiego zespołu, czyli uniwersalizm piosenek, które tworzyli. Opisuje nimi bezsens wojny wietnamskiej, przedstawia protesty pacyfistów, przybliża nam dramaty pojedynczych ludzi, a w końcu demonstruje (oczywiście słowami zespołu), iż wszystko czego w życiu potrzebujemy to miłość. Film można więc nazwać atakiem na imperialistyczną politykę Ameryki w drugiej połowie poprzedniego stulecia, ale i sprzeciwem wobec tego, co Stany Zjednoczone robią dzisiaj. Irak, Afganistan – tam też giną młodzi ludzie, może nie na taką skalę, jak w tropikalnych lasach Azji, ale umierają. Ich rodziny, przyjaciele i młode Amerykanki, które być może są czyimiś siostrami, płaczą za nimi tak samo, jak miało to miejsce kilkadziesiąt lat temu.

Film to w równym stopniu małe dzieło sztuki, hołd złożony jednemu z najbardziej rewolucyjnych zespołów w historii popkultury i pacyfistyczny manifest przeciwko polityce Stanów Zjednoczonych. Myślę, że pani Taymor w pewien sposób identyfikuje się z ludźmi, którzy protestowali przeciw drugiej wojnie indochińskiej – ona robi to samo, tylko w nieco inny sposób, no i Wietnam zmienił swoją nazwę.

Tekst z archiwum film.org.pl.

REKLAMA