search
REKLAMA
Festiwal

9. AFF: BEZ OBAW, DALEKO NIE ZAJDZIE. Humor i dramat na wózku inwalidzkim

Tomasz Raczkowski

25 października 2018

REKLAMA

John Callahan był częściowo sparaliżowanym, amerykańskim rysownikiem-karykaturzystą, znanym z kontrowersyjnych rysunków, za pomocą których obśmiewał praktycznie wszystkie grupy społeczne. Zmagający się z niepełnosprawnością, błyskotliwy i charakterystyczny bohater oraz jego historia wydają się niemal stworzeni dla ekranu i podbijania serca publiczności. I rzeczywiście w tym roku otrzymaliśmy fabularną opowieść o tej postaci. Bez obaw, daleko nie zajdzie stworzył Gus Van Sant, ceniony reżyser i autor m.in. Buntownika z wyboru czy Słonia, a przed kamerą stanęła gwiazdorska obsada z Joaquinem Phoenixem, wcielającym się w rolę Johna, na czele. Tak wdzięczny materiał w rękach tej klasy zespołu mógł wzbudzać duże nadzieje na mocną, emocjonującą opowieść. Z drugiej strony jednak – biorąc pod uwagę chociażby formę Van Santa w ostatnich latach – można było mieć pewne obawy, czy ten projekt zakończy się powodzeniem. Spieszę zatem donieść, że Bez obaw, daleko nie zajdzie dokonał pewnego kompromisu między optymistami a sceptykami i ulokował się gdzieś pomiędzy skrajnymi możliwościami.

Film, którego tytuł nawiązuje do jednego ze słynnych rysunków karykaturzysty, rozpoczyna się równolegle montowaną sekwencją kilku wariantów autoprezentacji głównego bohatera. Ten zabieg ustanawia poniekąd perspektywę narracyjną całości, splatającą problematykę dwóch sfer życia Callahana – jego alkoholizmu oraz kalectwa. Nielinearny rozwój opowieści daje reżyserowi możliwość swobodnego żonglowania wątkami biografii rysownika, jak również pretekst do wyeksponowania anegdotycznych, mniej lub bardziej humorystycznych epizodów i wplecenia w fakturę filmu oryginalnych karykatur autorstwa Callahana. Van Sant sprawnie konstruuje portret głównego bohatera z owych przemieszanych kawałków. Punktem wyjścia jest medialnie rozpoznawalny John Callahan, który w miarę rozwoju fabuły zostaje krok po kroku zniuansowany, aż uzyskujemy przekrojowy portret jego osobowości i życiowych zmagań.

Jak można się było spodziewać, jednym z najmocniejszych punktów Bez obaw… jest Joaquin Phoenix, wcielający się w Johna Callahana. Jego charakterystyczna, nonszalancka ekspresja okazała się idealna do zamanifestowania charakteru i sposobu bycia Callahana, w tej interpretacji pełnego lęków i tłumionej agresji luzaka, którego humor jest w równej mierze formą wyrażenia swoich wewnętrznych zmagań, jak i tarczą ochronną. Najciekawiej jednak wypada sposób, w jaki Phoenix zagłębia się w problem paraliżu, którym dotknięty został nagle jego bohater. W Bez obaw… nie dochodzi do epatowania niepełnosprawnością czy ujmowania w tragiczne ramy procesu zmagania z fizycznym upośledzeniem. Fizyczność niepełnosprawnego Callahana w ujęciu Phoenixa i Van Santa nie przypomina patetycznego udramatyzowania choroby Stephena Hawkinga w ujęciu Eddie’ego Redmayne’a i Jamesa Marsha w Teorii wszystkiego. Dramat sparaliżowanego człowieka wyraża się tu w dyskretnych gestach, zwykłych czynnościach i sytuacjach. Wspaniale wypada w tym kontekście temat seksualności pozbawionego władzy w ciele inwalidy, podany zabawnie i z wyczuciem, dodatkowo nienachalnie łamiący pewne tabu cielesności i niepełnosprawności.

Obok Phoenixa wyróżnia się też w Bez obaw… Jonah Hill w roli mentora grupy wsparcia, do której należy John. Donnie wygląda jak gejowsko-hippisowskie wyobrażenie Jezusa, wprawia w zakłopotanie łączeniem kaznodziejskiego moralizatorstwa i swingującej protekcjonalności, ale też zmaga się z własnymi demonami, których wypędzaniu ma służyć przewodzenie grupie anonimowych alkoholików. Pretensjonalna elegancja i erudycja postaci Hilla kontrapunktują zgrabnie niechlujny dystans Callahana, równocześnie hipnotyzując i wprowadzając aurę niepewności, korespondującej z zagubieniem głównego bohatera. Widać tu skłonność twórców do wielowymiarowości przedstawianego świata i budowania kontekstu dla historii Johna przez nienachalne różnicowanie jego środowiska, będące poniekąd zabiegiem analogicznym do twórczości jego samego.

W najlepszych momentach film Van Santa jest wyrazistym, pełnym ironii i sarkazmu dramatem o przepracowywaniu traumy, lęku i zmaganiu z konsekwencjami swoich działań. Fragmenty te stanowią głównie barwne epizody, zwięzłe i celne niczym prasowe karykatury Johna Callahana. Urzekły mnie też drobne smaczki wplecione w całość, w rodzaju skojarzeń z Mistrzem Paula Thomasa Andersona, czy prowokująca feministycznymi tekstami, przebrana w „uniform” amerykańskiej żony z przedmieścia Kim Gordon, legenda amerykańskiej sceny alternatywnej. Może z tego płynąć wniosek, że elementy zaczerpnięte z twórczości samego głównego bohatera – epizodyczna zwięzłość, minimalizm narracyjny i igranie znaczeniami kulturowymi – są najlepszym budulcem dla opowieści o nim. Gdyby Van Sant i jego ekipa odkleili się nieco od koncepcji klasycznego biograficznego dramatu, być może udałoby im się w ten sposób stworzyć lepszy film.

Niestety bowiem ostrość Bez obaw… rozmywa się w letnim języku amerykańskiego komediodramatu, który bez potrzeby i wyczucia atakuje widza moralizatorskimi wywodami oraz “feelgoodowymi” banałami. Ta strona filmu ma twarz Rooney Mary, wcielającej się w partnerkę Johna, Annu, napisaną i zagraną bez pomysłu, chociaż w założeniu jest to postać wykraczająca poza zgraną figurę dziewczyny protagonisty. Zbyt mocno Van Sant zdaje się ciążyć ku hollywoodzkiemu formatowi biografii, odbierając swojej opowieści część indywidualnego sznytu. Wydaje mi się też, że historia mogła zostać opowiedziana nieco zwięźlej, a ostatni akt narracji rozwleczony jest ponad konieczność, osłabiając impet krótkich, celnych ciosów budujących film licznymi powtórzeniami i krążeniem wokół puenty, jak gdyby twórcy chcieli coś jeszcze powiedzieć, ale nie bardzo mieli koncepcję co. W efekcie, tak jak swoiście „rozdwojony” tematycznie, film jest też rozdarty pomiędzy ciętą błyskotliwością a miękką zachowawczością, odbierającą dziełu Van Santa pewną drapieżność, która choć sygnalizowana i wyczuwalna, ostatecznie nie może w odpowiedni sposób wybrzmieć.

W rezultacie Bez obaw, daleko nie zajdzie ogląda się dobrze i przyjemnie. Pomimo że jest to film nierówny, oferuje nieco więcej niż sztampowa opowieść o walce z trudnościami, a przełamujące klasyczną narrację zabiegi i epizodyczne perełki warte są nawet lekkiego przymknięcia oka na pewną ociężałość formalną tej historii. W pamięci zapadają świetne kreacje Joaquina Phoenixa oraz Jonaha Hilla, znakomicie odnajdujących się w całej opowieści i intrygujących dwoma różnymi wariantami ekranowego magnetyzmu. Już chociażby dla tej dwójki warto ten film zobaczyć. W myśl klasycznej zasady – film Van Santa bawi, wzrusza i uczy, zostawiając po seansie z pozytywnymi emocjami, a w jego trakcie nie męczy, ale daje rzetelną rozrywkę.

Avatar

Tomasz Raczkowski

Antropolog, krytyk, entuzjasta kina społecznego, brytyjskiego humoru i horrorów. W wolnych chwilach namawia znajomych do oglądania siedmiogodzinnych filmów o węgierskiej wsi.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA