SULLY – recenzja filmu Clinta Eastwooda
Ile to już bohaterskich biografii nakręcił Clint Eastwood? Ile razy składał hołd wybitnym Amerykanom, utwierdzając miliony innych Amerykanów w przekonaniu o wielkości ich narodu? Hollywoodzki weteran opowiadał już w swych filmach o muzykach i żołnierzach, zaś w Sullym pochyla się nad sylwetką niespodziewanego bohatera, kapitana Chesleya „Sully’ego” Sullenbergera, który 15 stycznia 2009 roku wylądował Airbusem linii US Airways na rzece Hudson.
Pamiętam to jak dziś – gdy kapitan samolotu lecącego z lotniska LaGuardia w Nowym Jorku do Charlotte posadził potężną maszynę na powierzchni przepływającej przez Wielkie Jabłko rzeki, cały świat zanurzył się w fali podziwu i ogromnego szacunku dla tego człowieka. Co prawda większość z nas dziś nie pamięta już nazwiska mężnego pilota, ale doskonale kojarzymy uczucie niedowierzania, jakie towarzyszyło nam wszystkim tamtego dnia. Trudno uwierzyć, że minęło już blisko siedem lat od pamiętnego wydarzenia – tak żywe wydają się wspomnienia bezprecedensowego wyczynu Sullenbergera. Eastwood uznał jednak, że minęło wystarczająco dużo czasu, by przypomnieć światu o bohaterskim wyczynie kapitana Sully’ego i drugiego pilota Jeffa Skilesa, przy okazji wystawiając im filmowy pomnik.
Bo jeżeli Clint zabiera się za przeniesienie czyjegoś życiorysu (lub jego części) na ekran, to nie po to, by przełamywać konwencje i odczarowywać historię. Jeżeli Eastwood robi biografię, to po to, by wzbudzać w narodzie podziw dla amerykańskiej niezłomności, a w tym wypadku także umiejętności wspólnego działania. Nie bez przyczyny Sully’ego zamyka plansza informująca widzów o tym, że awaryjne lądowanie lotu nr 1549 w ciągu zaledwie dwudziestu czterech minut zmobilizowało najlepsze służby Nowego Jorku do pomocy rozbitkom. Być może nie bez powodu Eastwood umieszcza tę planszę w filmie, który ma premierę na dwa miesiące przed datą, która zaważy na przyszłości Stanów Zjednoczonych. Czy ósmego listopada nowojorczycy i reszta Amerykanów zmobilizują się równie mocno?
W Sullym obserwujemy Chesleya Sullenbergera w chwilach następujących bezpośrednio po cudownym (słowo cudotwórca odmieniane jest tu przez wszystkie przypadki) wydarzeniu, kiedy to kapitan-bohater i drugi pilot Skiles znaleźli się pod ostrzałem komisji NTSB (National Transportation Safety Board). Instytucja ta próbowała dowieść, że lądowanie w rzece Hudson nie było konieczne, a wszelkie warunki i parametry umożliwiały pilotom powrót do LaGuardii lub awaryjne lądowanie na lotnisku Teterboro. Jak każdy bohater, Sullenberger musiał mierzyć się z ludźmi kwestionującymi jego bohaterstwo, przez co on sam momentami wątpił w słuszność swych wyborów. Od tego mamy jednak Clinta, by owe wątpliwości rozwiewać.
Tom Hanks w kreowaniu pozytywnych bohaterów jest nieomylny, dlatego Sully w jego wydaniu to chłop, którego nie można nie lubić. Dezorientacja – to słowo najlepiej oddaje stan, w jakim kapitan znalazł się tuż po awaryjnym lądowaniu, które nie miało prawa się udać. I to właśnie ten pierwiastek niemożliwości, o którym mówili wszyscy – rodzina, media, członkowie komisji – sprawił, że bohater coraz mocniej wątpił w zasadność dokonanego wyboru. Dopiero przypadkowe spotkanie w jednym z nowojorskich barów uświadomiło mu, że wszelkie sugestie bezdusznych gremiów nadzorujących jego pracę mijają się z prawdą w stopniu dalece większym, niż Sully rozminął się z lądowiskiem LaGuardii.
Eastwood zaczyna opowieść w chwili, gdy najgorsze – jak mogłoby się wydawać – już minęło. Sullinger i Skiles udają się na pierwsze przesłuchanie przed komisją nadzoru transportu i dopiero tam okazuje się, że nie jest to zwykła formalność, lecz regularne polowanie na czarownice. Bohaterscy piloci zostają zmuszeni do gęstego tłumaczenia się z decyzji, która uratowała życie stu pięćdziesięciu pięciu pasażerów.
Sceny rozgrywające się przed komisją tylko chwilami przypominają Lot Roberta Zemeckisa. Tam też chodziło o niesamowity manewr ratujący życie pasażerów, lecz bohater grany przez Denzela Washingtona był człowiekiem niedoskonałym, ryzykantem. Sully to chodzący ideał – jeżeli wątpi, to tylko w samego siebie, oferując zrozumienie nawet dla skandalicznego postępowania komisji. Nie czuje się bohaterem, podkreślając zasługi kolegi z kokpitu. I nawet jeżeli Sullinger w rzeczywistości był chodzącym ideałem, to tacy bohaterowie na ekranie prezentują się jak eksponaty z zamierzchłych czasów dżentelmenów i rycerzy.
Hanks naturalnie zachwyca jak tytułowy bohater, znakomicie akcentując wątpliwości i rozedrganie Sullingera. Partnerujący mu Aaron Eckhart błyszczy równie intensywnym blaskiem, a nawet członkowie komisji (m.in. Anna Gunn, niezapomniana Skyler White z serialu Breaking Bad) prezentują się przekonująco. Jedynie ledwie zarysowana postać Lorrie, żony kapitana, w którą wciela się Laura Linney, wypada blado i zupełnie niepotrzebnie. Rozmowy Sully’ego z małżonką stają się jedynie pretekstem do ujawnienia jego rozterek, a to w filmie pokazane jest na wiele innych, bardziej sugestywnych sposobów. Być może postać Lorrie wypadłaby bardziej interesująco, gdyby Sully był filmem o bardziej typowym dla filmowej biografii metrażu – najnowsze dzieło Eastwooda trwa zaledwie dziewięćdziesiąt sześć minut, przez co niektóre wątki i postacie nie otrzymały zapewne tyle czasu i miejsca, na ile zasługiwały.
Sully to film poprawny – dobrze wykonany, czasem wywołujący ciarki, innym razem wzruszający. Dobrze się go ogląda, ale zapomina tuż po wyjściu z sali. Eastwood nakręcił kolejną opowieść o amerykańskim bohaterze, która równie dobrze mogłaby być produkcją telewizyjną.
korekta: Kornelia Farynowska