Scenarzyści straszą kolejnym strajkiem. Mamy się czego bać?
Z utęsknieniem czekacie na kolejne odcinki waszych ulubionych seriali? Więc trzymajcie kciuki (albo dajcie na tacę), żeby tym razem negocjacje scenarzystów z producentami nie zakończyły się, jak to miało miejsce przed 10 laty, czteromiesięcznym strajkiem tych pierwszych i paraliżem w telewizyjnych ramówkach. O ile przed dekadą oznaczało to prawdziwy dramat dla widzów, o tyle teraz widmo ewentualnego strajku przeraża chyba tylko producentów.
Podczas swojego pobytu w woodstockowej Akademii Sztuk Przepięknych Agnieszka Holland (której Pokot właśnie oglądamy w kinach) odpowiedzialna za reżyserię kilku odcinków House of Cards, Dochodzenia (The Killing) i Prawa ulicy (The Wire) stwierdziła, że współczesne seriale to swego rodzaju „zemsta scenarzystów”. Co prawda miała na myśli raczej małą rolę, jaką odgrywa w nich reżyser, ale jej słowa doskonale pasują również to sytuacji panującej dziś na telewizyjnym rynku. A ten bez scenarzystów „leży”. Wiedzą to obie strony: Gildie Scenarzystów Amerykańskich ze Wschodniego i Zachodniego Wybrzeża USA (WGA Eeast i WGA West) oraz Zrzeszenie Producentów Filmowych i Telewizyjnych (AMPTP). Ich negocjacje w sprawie kontraktów odbywają się co trzy lata.
Nie ma wątpliwości, że seriale to istna żyła złota. Każdy odcinek Gry o tron, każdy kolejny sezon The Walking Dead, każdy nowy hit pokroju Stranger Things oznaczają zyski liczone w dziesiątkach i setkach milionów zielonych. Nie ma się co dziwić, że scenarzyści upominają się o swoje. Podczas tegorocznych negocjacji kontraktowych, które oficjalnie rozpoczną się 13 marca (dzisiejsze umowy obowiązują do 1 maja), z pewnością będą żądali gwarancji wyższych wpływów. I pewnie je dostaną. Bo chyba nikt tak naprawdę nie chce powtórki sprzed 10 lat, gdy to przez 100 dni, od listopada 2007 do lutego 2008, nie powstawały scenariusze nowych odcinków największych telewizyjnych hitów. Fani Zagubionych, Gotowych na wszystko, Chirurgów rozpaczali, widzowie musieli zadowolić się powtórkami swoich ulubionych programów, a z powodu braku nowych scenariuszy stacje telewizyjne często decydowały się na skrócenie sezonów. Producenci załamywali ręce i liczyli straty. Według różnych szacunków wyniosły one od „zaledwie” 400 milionów do aż 2,1 miliarda dolarów (koszty strajku z 1988 roku, trwającego niemal 22 tygodnie oszacowano wówczas na 500 milionów dolarów). Trudno nawet szacować, jak ogromne byłyby dziś.
Może właśnie dlatego niespecjalnie martwią mnie zapowiedzi scenarzystów, którzy z jednej strony z uśmiechem wypowiadają się na temat swojej gotowości do strajku, a z drugiej poważnie mówią: – Zasługujemy na większe płace, a firmy i producentów na to stać. Będziemy walczyć o swoje – jak to stwierdzili ci cytowani przez Deadline.com.
Co prawda bez ich pracy ta telewizyjna machina nie działa, dlatego oprócz uznania widzów dla ich pomysłów powinni mieć zapewnione sprawiedliwe udział w zyskach. To oczywiste. Ale odnoszę też wrażenie, że skoro jeszcze przed oficjalnymi negocjacjami pozwalają sobie na żarty, to mamy raczej do czynienia z podgrzewaniem atmosfery, niż z realnymi groźbami. A nawet jeśli do strajku dojdzie, to zawsze – zamiast oglądania nowości – można po prostu nadrobić serialowe zaległości.