AZJATA JAKO FILMOWY DODATEK. Nicolas Cage coś o tym wie
Nie sądziłem, że kiedyś to napiszę, ale aktor będący ostatnio raczej obiektem drwin niż poważnym przedstawicielem swojego zawodu powiedział coś mądrego. Co prawda nie przeszkadza mu fakt, że kasuje pieniądze od tych samych amerykańskich producentów, którym zarzuca „dyskryminowanie” azjatyckich aktorów, ale i tak jego wypowiedź pozostaje ważnym głosem w sprawie. Kilka lat temu Nicolas Cage kręcił w Chinach film Banita. Obraz nawet nie trafił do polskich kin, oceny na Rotten Tomatoes sprawiły, że „śmierdzi” bardziej niż Ciemniejsza strona Greya, ale to nie sam film, a wywiad udzielony przez aktora stał się przyczynkiem do podjęcia interesującego wątku. Zwłaszcza w obliczu nowego filmu z Zachem McGowanem.
Rozmowa z dziennikarzami telewizji Kraju Środka przebiegała standardowo. Grzeczne pytania o wrażenia z pracy na planie, o aktorskie metody stosowane przez pana Nicolasa i równie grzeczne odpowiedzi tego ostatniego. Aż tu nagle Cage sprowadził rozmowę z torów słodkiego „jest pięknie, to świetny projekt, świetna ekipa, bla, bla, bla…” na „azjatyccy aktorzy są znakomici, a w amerykańskich produkcjach grają zwykle role egzotycznego dodatku”.
Wywiad pochodzi z 2013 roku, ale uwagi Cage’a wydają zaskakująco aktualne. Pierwszy z brzegu przykład to Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie. Można się upierać, że wprowadzenia bohaterów o różnych kolorach skóry to próba ukazania różnorodności Rebelii. Ale film spokojnie obyłby się bez postaci Chirruta Îmwe (Donnie Yen) i Baza Malbusa (Wen Jiang). Nie twierdzę, że ich obecność popsuła tę opowieść. Twierdzę jedynie, że pojawili się w scenariuszu tylko po to, by film lepiej sprzedał się również – a może przede wszystkim – w Azji, zwłaszcza w Chinach. Stąd też kręcone tam Banita i Wielki Mur z Mattem Damonem w roli głównej. Chiny to ogromny rynek. Wystarczy prześledzić wyniki finansowe Warcraft: Początek, który w USA okazał się klapą, a w chińskich kinach w cztery dni zarobił 145 milionów dolarów.
Podobne wpisy
Mimo wszystko amerykańscy producenci jakoś nie kwapią się, żeby najważniejsze role powierzać aktorom z Chin, Japonii czy Korei. Nie mówię o filmach, o których słyszeli tylko zatwardziali kinomani. Ale wystarczy szybki rzut oka na oscarowe nominacje dla najlepszego filmu i kolory skóry głównych bohaterów tych historii. 2017: biali, czarnoskórzy (Oscar dla Moonlight) i jeden Hindus (który jest tam tylko dlatego, że kilka lat temu Oscara zdobył na wskroś poprawny Slumdog. Milioner z ulicy). 2016: biali (Oscar dla Spotlight). 2015: biali (wygrywa Birdman). 2014: biali i czarnoskórzy (najlepszy film Zniewolony. 12 Years a Slave). 2013: biali (wygrywa Artysta), czarnoskórzy (Służące) i jeden koń (wybaczcie, nie mogłem się powstrzymać, by trochę zadrwić z filmu Spielberga). 2012: biali, czarnoskóra dziewczynka (Bestie z południowych krain) i Hindus (Życie Pi). 2011: biali (Oscar dla Jak zostać królem). Wymieniać dalej?
Powoływanie się na Oscary to ryzykowna argumentacja, ale żeby przez prawie dekadę wśród nominowanych filmów nie pojawił się ani jeden tytuł z aktorami o skośnych oczach w rolach głównych? Może Oscary nie są do końca białe, ale na pewno nie są żółte. Czyżby Chińczycy, Koreańczycy, Japończycy i ich problemy nikogo w Hollywood nie interesowali? Nie ma nośnych tematów? Oczywiście, że są. Jak choćby ten.