Zapiski Na Bilecie #7: Bo dobre złe filmy muszą mieć serducho
Halloween. Do amerykańskiej tradycji, tak usilnie przeszczepianej na rodzimy grunt, mam stosunek całkowicie obojętny. Ot, ciekawostka, która ma swoje dobre oraz złe strony. Lubię jednak to święto sprzedawców plastikowego barachła szczególnie z tego powodu, że zawsze staram się wtedy w spokoju obejrzeć któryś z ulubionych horrorów, olewając bezceremonialnie wszystkie naglące sprawy.
Zazwyczaj zajadam wtedy W przededniu wszystkich świętych III: Sezon czarownic (właśnie pod takim tytułem seria Halloween szalała kiedyś na niektórych VHS-ach, uznaję go za jedyny prawdziwy). Film ten – będący bękartem serii Halloween, gdyż na chwilę pozbywa się z pierwszego planu milczącego Michaela Myersa – to absolutna i niedoceniona perełka kina grozy z lat 80. Chociaż nadal jest taka, jak jej tytuł – ubrana w szmaty, trochę dzika, ale cały czas magiczna. Gdy amerykański rynek filmowy zżerały kolejne mniej lub bardziej udane slashery, w których nastolatki stukały się niczym króliki, reżyser Tommy Lee Wallace nie bał się zaprezentować swojej wspaniale groteskowej wizji święta Halloween. Film w ciekawy sposób tworzy oniryczny klimat zabitego dechami miasteczka, skrywającego przerażającą tajemnicę – tak bardzo utożsamiany z niektórymi produkcjami studia Hammer (np. Kult); mocno zanurza się w tradycji mrocznego, pogańskiego święta Samhain, z którego wywodzi się znane nam Halloween; prezentuje widzowi niebywałe wąsy Toma Atkinsa (księcia nadwargowego owłosienia grozy, nad którym góruje jedynie legendarny Vincent Price), a także w roli ofiar stawia dzieci – umierające w męczarniach rzadko kiedy przechodzą przez ręce cenzorów z jakiejkolwiek wytwórni.
Bawiłem się oczywiście przednio, chociaż jestem świadomy specyficznego poziomu całego filmu. W zeszłym roku trafiłem jednak dodatkowo na kolejną masową produkcję wyplutą przez kanał SyFy (nazwa niebywale adekwatna do nadawanych tam dzieł) – Megaszczęki kontra megamacki. Na papierze zapowiadał się horrorowy orgazm. Gdybym nie znał poprzednich dokonań studia Asylum, to cieszyłbym się jak dziecko. Przecież taki tytuł zapowiada najlepsze widowisko na świecie! Niestety, po raz kolejny przekonałem się, że zrobienie świetnego słabego filmu to prawdziwa sztuka. Rzemiosło, którego trzeba uczyć się przez lata.
Kino klasy C musi angażować, bawić oraz trzymać przy ekranie swoją pocieszną nieudolnością lub niezamierzoną niezwykłością, która pojawia się niczym iskra stworzenia, sprawiając, że film zrobiony za paczkę papierosów staje się kultowym widowiskiem.
Mordercze kuleczki (piękny polski tytuł, wybitny film), Atak zabójczych pomidorów, Cicha noc, śmierci noc, Mord na nudnym przyjęciu (absolutna kopalnia wątków związanych z analizą genderową! A co!), Upiorne urodziny, Halloween III, Mordercze klauny z kosmosu, Troll 2, Karzeł w kosmosie, Karzeł na murzynowie 1 i 2 (to też są tytuły, pod którymi piąta i szósta część przygód Karła pojawiała się w naszym kraju – tłumacze z epoki video mieli wybitnie ułańską fantazję, która zasłużyła na jakieś dofinansowanie z państwa oraz dożywotni zapas taśmy celuloidowej oraz LSD), Piątek 13-go VI-X – wszystkie te filmy miały budżety delikatnie mówiąc niewielkie, ich szanse na Oscara również oscylowały gdzieś na poziomie Moja macocha jest kosmitką, ale do dziś potrafią zapewnić doskonałą rozrywkę. Każda minuta seansu wynagradzała widza dobrą zabawą, a obrazy te zwyczajnie zasłużyły na swoje zjawiskowe tytuły. To filmy, które niskobudżetową i campową rozrywkę doprowadziły do perfekcji. Obrazy tak dobre, że aż słabe. Nie oczekujemy od nich wiele i dostajemy sporo w zamian – produkcje stworzone do piwa, wzmacniające więzi międzyludzkie, które cytuje się przez lata.
A jak jest naprawdę z tym całym Asylum? Widz zostaje nakarmiony chwytliwą nazwą, która przyciąga do odbiornika. Bo czy można nie zakochać się w takich tytułach jak Rekin cycojad, Piraniokonda, Megarekin kontra krokozaurus, Rekinado, Megapyton kontra gatoroid, Inwazja zabójczych klonów, Dwugłowy rekin atakuje, Rekin widmo? Jednak na tym walory filmów tego studia się kończą. Niestety.
Jest mi bardzo przykro, ale widowiska z tej kultowej w niektórych kręgach wytwórni są boleśnie nużące, a nuda morduje z zimną krwią kino niższych lotów.
Zły film musi bawić. Wszystkie te epickie w zamierzeniach obrazy to festiwale gadających głów, które nieustannie opierają się na jednym schemacie, a wszelkie swoje kampowe walory ładują do zwiastunów. Tak, Rekinado potrafi odmalować na twarzy odbiorcy uśmiech z Glasgow, gdy widzi tornado wypełnione morskimi zabójcami, ale czemu pozostała godzina filmu to zwyczajny kupsztal (i to taki porzucony na plaży gdzieś w Międzyzdrojach – niby otoczka natury ma w sobie jakiś romantyzm, ale czemu widz musi to sprzątać?), który nie sprawia żadnej przyjemności nawet przy współudziale procentów? W filmach tych ciężko nawet cokolwiek komentować, ponieważ zwyczajnie nie warto – nikt nie będzie tego pamiętał za rok, dwa. A Karzeł wożący się po dzielnicy z czarnoskórymi gangsterami, Jason Voorhees mordujący ludzi ciekłym azotem, czy Tall Man i jego mordercze kuleczki, to ponadczasowe ikony, do których zawsze będziemy wracać.
Dobry film klasy C musi być symfonią groteski – maszyną, w której każdy tryb chodzi niczym w szwajcarskim zegarku. W czasach, gdy jesteśmy zasypywani beznamiętnymi produktami z jednej taśmy pamiętajmy, że zły film musi być dobry. Szanujmy się!
Czemu akurat dzisiaj piszę o rzecz okołohalloweenowych?
Zobaczyłem w kinie zwiastun pewnego polskiego thrillera o aeronautyce oraz potędze sił natury i zastanawiam się, do której grupy trafi finalna produkcja. Bo naleciałości kina exploitation widać tam wyraźnie. Jeśli ma to być film naprawdę zły, to niech będzie dobrze zły.