search
REKLAMA
Felietony

Zapiski na bilecie #6 – Umberto, Harper i literackie uniesienia

Radosław Pisula

22 lutego 2016

REKLAMA

Arcydzieło, nawet jeśli opowiada jakąś niezbyt wyszukaną historyjkę, skłania odbiorcę do odnajdywania w nim siebie i problemów całej ludzkości.

Umberto Eco, Drugie zapiski na pudełku od zapałek

e4

19 lutego pożegnała się ze światem dwójka pisarzy, która zmieniła współczesną literaturę i wyraźnie odcisnęła swoje niezbywalne piętno na historii kina oraz telewizji – i to nie w marginalny sposób względem prymarnej profesji. Mam pełną świadomość tego, jak utartą formułkę tutaj wystukałem, ale w tym wypadku trudno uciec od tych słów, bo Umberto Eco i Harper Lee wyraźnie zmienili świat.

Na szczęście i nieszczęście przyszło nam żyć w tych samych czasach, co cała armia niezwykłych osób – muzyków, reżyserów, aktorów, naukowców – ponieważ możemy podziwiać ich talent oraz geniusz, ale równocześnie życie zmusza nas do nieuniknionego pożegnania się z nimi, gdy odchodzą w ostatnią podróż. 2016 rok zaczął się od plagi różnego rodzaju rozstań – dopiero co do krainy wiecznych łowów udał się, wydawałoby się, wieczyście zakonserwowany latami wysokooktanowego życia Lemmy Kilmister, zaraz za nim podążył zawsze uśmiechnięty David Bowie, bez którego prawdopodobnie siedzielibyśmy dzisiaj w niemym świecie (a i kino by porządnie kulało bez Jaretha, króla Goblinów; wampira Johna czy fantastycznego ufilmowienia Nikoli Tesli) i Alan „zagram drania tak, że pójdziesz z filmem na policję” Rickman. Teraz przyszła pora na dwójkę sędziwych i wybitnych obserwatorów ludzkiego życia, którzy obrali zupełnie inne drogi w swoim romansie ze słowami.

Nie będę tutaj ładował ich notek biograficznych czy analizował dokonań, bo bronią się same i wypada wskoczyć czasami na popkulturową umbertoruzelę albo zatopić się w Zabić drozda, wiekopomnym dziele Lee – jednym z najważniejszych dowodów na to, że ludzkość potrafi być #$%#$% i wielka zarazem. Zrzucę po prostu laurkę z serducha. I będzie też filmowo, zostańcie do końca.

e3

Eco nie był filmowcem, chociaż jego porażająco złożone i skrajnie bibliofilskie (a równocześnie zatopione w pulpowych kryminałach) Imię róży zamieniono w bardzo dobry film, gdzie Sean Connery odstawiał Holmesa w habicie (nieprzypadkowo jego Wilhelm był z Baskerville), a mocno zagubiony Christian Slater poznawał cielesność swoją i ślicznej Valentiny Vargas. Spełniał się za to filmowo na stopie akademickiej. Jako pierwszy wprowadził za rękę na salony odrzucaną kulturę masową, pokazując w swoich esejach, felietonach i artykułach naukowych, że za tym bękartem wyższych uniesień sztuki stoi cały wszechświat mądrych oraz błyskotliwych treści. Wystarczy zresztą rzucić okiem na to, co w 1964 roku nawywijał w fantastycznym zbiorze Apokaliptycy i dostosowani: Komunikacja masowa a teorie kultury masowej, gdzie z równym zacięciem bronił kultury popularnej (chociaż równie często ją karcił – niczym uważny ojciec), pochylał się nad kiczem, analizował porzucony przez akademizm ultrapulpowy komiks Steve Canyon, rozłożył na czynniki pierwsze mit Supermana, przebadał Schultzowe Fistaszki, przeprowadził wiwisekcję muzyki konsumpcyjnej, dumał nad będącym nadal w powijakach przekazie telewizyjnych treści, a nawet zanotował kilka uwag o horrorze jako gatunku. W jednej książce zawarł miliony myśli, które nadal zachowały świeżość po ponad pięćdziesięciu latach.

Matko, pięćdziesiąt lat! Przecież Eco był zawsze, gdzieś tam sobie siedział w swojej mediolańskiej bibliotece i wydawał na świat różne Historie piękna, Historie brzydoty, z miłością dissował Casablancę Curtiza, nurkował w schematach konstytuujących cykl o Bondzie – zagłębiał się tam, gdzie inni mądrzy panowie z miliardem tytułów przed nazwiskiem nawet by nie splunęli. A przy okazji siedział też w tematach typowo uniwersyteckich, bo kochał wszystko, co semiotyczne, semiologiczne, filozoficzne. I wielbił książki. Ba! Nawet więcej – niczym José Ortega y Gasset był żywą książką i to ogromne uczucie do literatury przenika każde zdanie z jego powieści, zawsze złożonych, bezkompromisowych na poziomie struktury, a jednocześnie przystępnych. Człowiek renesansu – i to bez zadęcia związanego zazwyczaj z tą łatką. Mało jest osób, które zostawiły po sobie taki dorobek. A dodatkowo miał aparycję typowego twardego Włocha, mocno filmową – z wielką brodą, okularami oraz lśniącym czerepem, skrywającym niemal całą wiedzę świata, podobnie jak reszta jego wybitnych ziomków: Sergio Leone, Francis Ford Coppola czy Lucio Fulci. Aura geniuszu totalnego. Od Eco nigdy nie ucieknę. Zresztą nie mam zamiaru.

e2

Harper Lee obrała inną drogę niż wiecznie zakopany w literkach Włoch. W 1960 roku napisała monumentalne – mimo swojej oszczędnej formy – dzieło, rozprawiające się z grzechami USA doby wielkiego kryzysu oraz otwierające wiele oczu na to, jakim bestialstwem był (i niestety nadal jest) szalejący rasizm. A zrobiła to przez pryzmat swojej biografii i oczami małoletniej Scout – która, nienaznaczona stereotypami oraz dojrzewającym przez lata zepsuciem, komentowała sprawy z podejściem pełnym niewinności. Kluczową postacią powieści jest jednak Atticus Finch – przykładny ojciec i prawnik szukający sprawiedliwości, nawet jeśli ma przeciwko sobie pełną uprzedzeń mieścinę. Wielka literatura, podobnie jak w przypadku prac Eco, nadal aktualna. Lee zgarnęła zasłużonego Pulitzera i wdała się w błyskawiczny, ale burzliwy romans z kinem, gdy w 1962 roku pojawiła się filmowa adaptacja książki w ujęciu Roberta Mulligana. Gregory Peck (jeden z najbardziej zasłużonych Oscarów w historii Akademii) jako Finch stał się tutaj ikoną idealistycznej strony Stanów Zjednoczonych, ucieleśnieniem amerykańskiego snu – pożeranego konsekwentnie przez polityczno-społeczne potwory. Iskierką nadziei oraz ostatnią ostoją mitu silnej jankeskiej rodziny. Nic dziwnego, że zagarnął pierwsze miejsce na liście filmowych bohaterów pozytywnych przygotowaną przez American Film Institute w 2003 roku.  Piękne kino, nadal trzymające za serce już od fantastycznie zaprojektowanej czołówki.

e1

Lee podróżowała również ze swoim wielkim przyjacielem Trumanem Capote, co doprowadziło do powstania jego największego dzieła Z zimną krwią – kolejnej wielkiej lektury XX wieku. Wspólne wojaże zresztą unieśmiertelniły ją też na ekranie, gdzie w pisarkę wcielały się Catherine Keener w Capote i Sandra Bullock w Bez skrupułów. Nagle jednak kobieta  odsunęła się od literatury na ponad pięćdziesiąt lat. Przed śmiercią, dopiero w 2015 roku, ukazała się jej druga powieść, Idź, postaw wartownika, będąca swoistą pierwszą wersją Zabić drozda – mroczniejszą i mocno zmieniającą charakter Fincha, naznaczając krystalicznego bohatera czasów kontrkultury (mimo że żyjącego w latach trzydziestych) rasistowskimi naleciałościami. Jednak to temat na inną opowieść, bo trudno teraz określić, ile w tym jest samej Lee, a ile próbujących spłacać hipotekę bliskich, którzy nagle przypomnieli sobie o sędziwej pisarce i wyciągnęli z szafy co się dało. Nic jednak nie zmieni tego, że w tym jednym konkretnym momencie dokładnie zrozumiała umęczoną duszę swojego kraju i pokazała, że można spróbować posprzątać nawarstwiający się bałagan ideologiczny.

Dwójka niezwykłych pisarzy, powiązanych na różne sposoby z kinem. Przeżyli swoje, naskrobali wspaniałą historię – na papierze i tkance ludzkości. Trzeba się cieszyć, że żyjemy w tak ciekawych czasach, razem z tymi wielkimi i błyskotliwymi personami – kiedyś odejdziemy wszyscy, ale nikt nam nie zabierze tego, co po sobie zostawimy.

PS. Co ciekawe, Eco i Lee połączyła w pewien sposób inna ikona współczesnej kultury, Superman – ulubioną książką oraz filmem przedmiotu dogłębnych badań włoskiego myśliciela jest Zabić drozda.

korekta: Kornelia Farynowska

REKLAMA