Zapiski na bilecie #1 – Zabili robota, dranie!
To będzie felieton o odwiecznym pytaniu zadawanym w kręgach filmolubów, emocjonalnych lewych sercowych i gorącym uczuciu, jakim darzę futurystyczną cielesność naznaczoną zimnem stali.
Ale od początku.
W zeszłym tygodniu miałem galaktycznie wielką przyjemność wziąć udział w konferencji naukowej poświęconej agentowi 007, którą dodatkowo współorganizowałem. Trudno nie docenić wkładu, jaki cały cykl ma w historię kina, szczególnie że jest chyba najdłuższą konsekwentną telenowelą filmową obok przygód Godzilli i Zatoichiego – chociaż ten ostatni zestarzał się i odpoczywa teraz zapewne pod jakąś kwitnącą wiśnią (nie googluję tego jednak dokładnie, tekst ma płynąć z serca i głowy, a pewnie gdzieś tam czai się nieznana mi siedemdziesięcioodcinkowa seria o przygodach jakiegoś meksykańskiego luchadora). Nie dziwi więc fakt, że i akademickie głowy w końcu postanowiły zacumować na chwilę przy tej przystani. Wszystko ładnie, pięknie, a Pussy Galore na torcie tego wieczoru było spotkanie z Michałem Grześkiem, autorem opasłej – i bardzo dobrej – książki o Bondzie (James Bond. Szpieg, którego kochamy), którą Leonidas mógłby pewnie wybić wszystkich przeciwników pod Termopilami.
Po oficjalnych punktach dnia i wieczornym seansie Żyj i pozwól umrzeć (gdzie Bond nadal nie potrafi pojąć, że nie jest odpowiednim graczem do filmu blaxploitation oraz dobiera się do Jane Seymour w sposób wymagający zgłoszenia tego niecnego tarmoszenia do prokuratury) siedzieliśmy większą grupką do późnych godzin wieczornych przy nie tak do końca wstrząśniętym i tak średnio zmieszanym piwie – to oczywiście moment, gdy głowę atakują najważniejsze pytania natury celuloidowej. Po rozłożeniu na czynniki pierwsze cyklu o Bondzie (Michał przeraża swoją wiedzą, boję się go jak Joan Crawford w Strait-Jacket – z ta różnicą, że on lata z wiedzą o 007, a ona z siekierą), stwierdzeniu, że jednak Moore to Moore, najlepszy, bo do dzisiaj można te epizody oglądać z całą rodziną i zawsze bawi ta jego podniesiona brew, gdy mierzy się z czystą niesamowitością kolejnych kuriozalnych akcji oraz zastanawianiu się, czy jest jeszcze na zegarze jakaś godzina, której nigdy nie widzieliśmy (naprawdę dziwna rzecz, jeśli tylko człowiek zacznie się nad tym zastanawiać – prawdopodobnie nigdy nie spojrzałem na cyferblat z zaznaczoną 4:31), dobrnęliśmy do odwiecznego pytania kinomanów: na jakich produkcjach płakaliście?
I gdy zacząłem solidnie o tym myśleć, bo na filmach łez nie ronię (z powodu chyba tylko zbytniego zespalania się z obrazami, gdy ciało fizyczne staje się dla mnie jedynie kokonem, który ma utrzymać jaźń w odpowiedniej pozycji względem ekranu), powoli wracałem do coraz młodszych wersji Radka, który kiedyś łykał wszystko, co pojawiało się na szklanym ekranie (najczęściej w akompaniamencie kruszącego rzeczywistość głosu Tomka Knapika). I uświadomiłem sobie, że… płakałem tylko wtedy, gdy śmierć czyhała na roboty.
Pierwszym świadomym przeżyciem dojmującego smutku przed ekranem, które wspominam do dzisiaj z uczuciem nieopisanego lęku, była scena z Krótkiego spięcia 2, gdy dzielny mechaniczny mściciel o kształtach radzieckiej pralki – Johnny 5 – mknął przez miasto krwawiąc olejem. Miałem wtedy pełną świadomość nadchodzącej tragedii, poluzowania niewielkich śrubek, zostawiania na asfalcie siły witalnej. Trudno określić mi dzisiaj dokładnie dlaczego, ale wtedy przeżywałem przygodę stalowego mściciela całą mocą przerobową swojego malutkiego umysłu. Do dzisiaj nie powtórzyłem seansu tego filmu i nie mam najmniejszego zamiaru tego robić, gdyż wiem, że takich czystych emocji – łez przed ekranem – moje dziadziejące ciało już do siebie nie dopuści.
To najsilniejsze robocierpienie mojego dzieciństwa.
Kolejne były trochę mniej intensywne – może dlatego, że ich bohaterów cechowała bardziej ludzka fizyczność, pozbawiona tak wyrazistego czynnika obcości, który ma to do siebie, że mocno uderza w młodociane umysły, chłonące wszystko, co niezbadane (zresztą w tym właśnie tkwi siła Spielbergowskich Bliskich spotkań trzeciego stopnia i E.T.). Chodzi oczywiście o śmierć T-800 w drugim Terminatorze i rozczłonkowanie Alexa Murphy’ego w RoboCopie 2. Pierwsza scena to klasyk nad klasykami – wielki przyjaciel, nieustępliwy obrońca, o jakim marzy chyba każdy dzieciak, poświęca się ostatecznie, nurkując w odmętach rozgrzanego metalu z wyciągniętą w górę okejką. Nie można wymyślić lepszej sceny zejścia przyjaciela/bohatera/robota. Zwyczajnie ludzki umysł nie jest przystosowany do napisania bardziej uczuciowej sceny, a Cameron w tamtym momencie musiał podpisać jakiś pakt z siłami nieczystymi. Miałem mokre oczy. Podobnie jak w przypadku akcji z Murphym – bolało mnie każde spazmatyczne drgnięcie leżących w nieładzie kończyn stalowego rycerza.
Od tamtych czasów nie płaczę na filmach. Coś tam czasami w gałkach piecze, gula rośnie w gardle, już ma się rozpętać burza, ale nigdy nie jest to emocja doprowadzona do finału, niewinne uczucie całkowicie projektowane na fikcyjną postać. Zawsze padają w tym momencie inne tytuły: a Król Lew? Titanic? Nie. Mufasa się zresztą doigrał, bo olał swoją robotę i zapomniał, że z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach. No i jak można mieć w rodzinie kogoś o imieniu Skaza i liczyć, że nigdy nie wybuchnie?
Prawdziwy Pisula płacze tylko po robotach (albo cyborgach).