Zamknąć się, jak to łatwo powiedzieć…
Pamiętam koleżankę, która pracowała ze mną na letniej kolonii jako opiekunka dzieciaków. Sympatyczna, wesoła dziewczyna, może nieco za wesoła – notorycznie spóźniała się na gry i konkursy, gdy była jej kolej. Miarka się przebrała, kiedy podczas wycieczki zapomniała o jednym dziecku, które zostało w obozie. Odchodziła z pracy, nieco zawstydzona – „widocznie się nie nadaję”, mówiła. A ja, choć już rok po osiemnastce, patrzyłem z podziwem na jej tatuaże, jakbym spotkał przynajmniej członkinię Synów Anarchii. Widocznie się nie nadawała, ale ile było w niej samoświadomości, ile wyczucia, że czasami po prostu należy się zamknąć…
Honor i dobre imię są ważne, wie to każdy, kto zabiera się za jakąś robotę. Zawsze starałem się nie palić za sobą mostów w każdym aspekcie życia, być zapamiętanym przynajmniej dobrze, a najważniejsze – dać sobie spokój, zanim dojdzie do epickiego faux pas. Wielka szkoda, że niektórym polskim filmowcom „od komedii” jest obcy taki sposób myślenia, choć to właśnie oni dostali ostatnio najwięcej pstryczków w nos.
Taki Mariusz Pujszo – człowiek, którego fenomenu zupełnie nie rozumiem – nakręcił i napisał kilka wiekopomnych kich, ciągle znajduje zatrudnienie w branży, choć jego nazwisko dawno powinno być mylone z marką środków na przeczyszczenie. Kolejny produkt, z którym jest kojarzony, czyli „Kac Wawa 3D” (Pujszo „gra” tam jednego z bohaterów, nie warto się zatrzymywać przy tej brawurowo niesmacznej roli), został okrzyknięty najgorszym filmem trójwymiarowym na świecie. Nawet aktorzy, którzy zagrali w tej ropnej wydzielinie, nie zostawiają na reżyserze, Łukaszu Karwowskim, suchej nitki, tłumacząc się, że wystąpili w „tym” tylko dlatego, by zdobyć kasę na ambitniejsze, ciekawsze projekty. Zresztą, wszystko, co dotyczyło premiery tej nieśmiesznej komedii powinno jej autorów zamrozić twórczo na wiele lat, bo atmosfera, która wytworzyła się wobec filmu, nie należała do przyjemnych.
Piotr Czaja, scenarzysta „Kac Wawy 3D”, który tak nieudolnie bronił w mediach swojego bękarta, zmienia nieco front i tłumaczy, że skrypt jego filmu został zmieniany sześć razy. Niewiele więc zostało z geniuszu pierwotnej wersji, zdaje się sugerować pan Czaja. Scenarzysta wklepuje (ma już 150 stron!) właśnie książkę, która odsłaniałaby kulisy polskiej kinematografii oraz (sic!) powieść historyczną o starciu wikingów ze Słowianami. Skończył również pracę nad scenariuszem filmu historycznego, który pokazałby prawdziwą moc tkwiącą w polskim orężu. Bardzo szczytny cel, wszak „Kac Wawa” powstała ponoć tylko po to, aby pokazać trzęsące się cycki w 3D.
Rozumiem pana Czaję, trudno się pogodzić, że jest się ojcem, a następnie akolitą najgorszej polskiej produkcji wszechczasów. To jak powiedzieć swojej kobiecie, że ma brzydką cerę, a potem dziwić się, że całymi dniami nakłada na siebie make-up. Czaja ambitnie celuje – zmajstrować dzieło historyczne, na które kasę łoży „pewien polski biznesmen” (oby nie Pujszo!) oraz „pewna włoska producentka”. O sile polskiego oręża ma to traktować! Istnieje jednak szansa, że jeśli ten projekt nie wypali i potwierdzi grafomanię pana Czai, odejdzie on w niebyt polskiego szołbiznesu. Za późno, bez honoru i splendoru, za to z zakneblowanymi ustami.
Z drugiej jednak strony – czy słyszeliście o kimś, kto nosi ksywkę artystyczną McG? Ten to ponoć pieniądze na kolejne produkcje z gwiazdami wielkiego formatu znajduje na dnie płatków kukurydzianych. Dziwny świat.