Zamiast myśleć o Batmanie, sfilmuj swoje podwórko
Kilka dni temu Janek Steifer wrzucił na forum KMF link do wywiadu z Maciejem Ślesickim, reżyserem, scenarzystą, producentem i jednym ze współzałożycieli Warszawskiej Szkoły Filmowej. W odpowiedzi na pytanie o tematy i gatunki wybierane przez młodych scenarzystów, Ślesicki stwierdza: „Powstaje coraz mniej tekstów o superbohaterach, wiedźminach i innych bzdurach, a coraz więcej jest tych pisanych przez młodych ludzi o młodych ludziach i ich prawdziwym życiu. To coś, czego ja sam staram się uczyć w Szkole i co uważam za najważniejsze: aby rozejrzeć się wokół siebie i robić filmy o nas, nie próbując tworzyć kalek z amerykańskich produkcji”. Zamiast myśleć o Batmanie, sfilmuj swoje podwórko – mówi studentom reżyser, choć tego typu wytyczne są już dziś kompletnie bezsensowne.
Ślesicki krytykuje co prawda jedynie kinową fantastykę, ale wydaje się, że jego wypowiedź odzwierciedla opinię, jaką znaczna część polskich twórców filmowych i wykładowców filmówek ma o szeroko rozumianym kinie gatunkowym. Filmy popularne ciągle traktowane są u nas jako coś gorszego, mniej istotnego, w pewnym sensie niegodnego artysty. Tymczasem dzisiaj, w 2014 roku – skoro od dawno wiadomo już, że podział na kulturę wysoką i niską, na kino artystyczne i gatunkowe nie ma żadnego sensu – takie podejście wydaje się co najmniej absurdalne.
Spójrzmy zresztą na wyniki frekwencji kinowej, publikowane na bieżąco przez portal PISF-u. Chwalone przez Ślesickiego filmy o „młodych ludziach”, „prawdziwym życiu” lub też „młodych ludziach i ich prawdziwym życiu” naraz mają tam wyjątkowo silną reprezentację, szkoda natomiast, że nie w czołówce zestawienia. „Sekret”, który niewątpliwie zalicza się do wymogów Ślesickiego, obejrzało aż 722 widzów, co oznacza, że więcej jest w Polsce osób, które urodziły się z nadprogramową liczbą palców, niż tych, którzy zdecydowali się przeznaczyć pieniądze na seans nowego filmu Przemysława Wojcieszka. Nieco lepszym wynikiem może się pochwalić Krzysztof Łukaszewicz ze swoim „Żywie Biełaruś!” – też o młodych, w dodatku żyjących w świecie reżimu Łukaszenki – który zebrał w kinach 5.574 widzów. W zestawieniu są także filmy o młodych ludziach, które młodzi ludzie rzeczywiście chcieli oglądać – „Bejbi Blues” (423.429) i „Mój biegun” (384.037) – ale to raczej efekt odpowiedniego tematu (film o nieletniej matce; film o Jaśku Meli) i marketingu („nowy film reżyserki Galerianek!”; TVN-owska kampania reklamowa), a nie kunsztu twórców lub nowatorstwa wymienionych tytułów.
No to teraz zerknijmy na pierwszą trójkę omawianego zestawienia – „Drogówka” (1.019.816), „Wałęsa” (963.341) i „Sęp” (603.988), a więc – rasowy thriller, dość klasyczny pod względem narracji film biograficzny i nieco mniej rasowy thriller. Jak by nie patrzeć, są to trzy filmy gatunkowe.
A wiecie, jaka produkcja prowadzi w tej chwili w zestawieniu 2014 roku? „Jack Strong”, czyli stuprocentowy thriller szpiegowski.
Dobra, dobra, przecież polscy widzowi chodzą nawet na „Ciacha” i „Weekendy”, więc te statystyki nic nie znaczą – mógłby teraz zaoponować uważny czytelnik i prawdopodobnie miałby rację. Problem w tym, że szeroko pojęte kino gatunkowe, filmy o superbohaterach, wiedźminach zjawach czy agentach specjalnych, są potrzebne każdej kinematografii do zdrowego funkcjonowania. Jeśli pójdziecie do dowolnej biblioteki, znajdziecie wiele książek o twórczości Antonioniego czy Viscontiego, w których opiewa się (nie bez przyczyny) artyzm wymienionych reżyserów, ale prawda jest taka, że na każdy film któregoś z nich przypadało w tym okresie we Włoszech kilkanaście spaghetti westernów, peplum (widowiska miecza i sandałów, wzbogacone zwykle o tematykę mitologiczną) czy horrorów lub thrillerów, które włoską kinematografię de facto utrzymywały. Podobnie bywało we Francji, Hiszpanii czy Wielkiej Brytanii. O Stanach Zjednoczonych nawet nie wspominam.
Tymczasem Polska – mimo że pretendujemy do tego, by była uznawana za część Europy Zachodniej – jest chyba jedynym państwem tego rejonu, które właściwie nie posiada swojego kina gatunkowego, a przez to nie mamy niemal w ogóle filmów na eksport. Owszem, czasem trafi się taka „Ida” (która zebrała we Francji dwa razy więcej widzów niż w Polsce), ale to raczej wyjątek. Na ekranach naszych kin pojawiają się hiszpańskie i francuskie horrory, szwedzkie kryminały lub thrillery, brytyjskie komedie itd., ale my nie mamy już innym krajom za wiele do zaoferowania. Pewnie, zdarzy się raz na rok, że jakieś „W imię…” zdobędzie drugorzędną nagrodę w Berlinie, ale tak naprawdę niewiele to daje.
Być może ten brak zainteresowania kinem gatunkowym wynika z faktu, że około 80% polskich filmów nie podlega prawom rentowności. Jeżeli film otrzymuje od PISF-u tłuste dofinansowanie, a potem okazuje się klapą, to właściwie… nic się nie dzieje. Producentowi wystarczy, żeby dane dziełko zebrało kilka pozytywnych recenzji i otrzymało nagrodę publiczności na festiwalu w Wólce Wielkiej. Pieniędzy zwracać przecież nie musi.
Ślesicki wspomina w wywiadzie o tym, że polskie filmy gatunkowe to kalki produkcji amerykańskich. Rzeczywiście tak się czasami zdarza, ale powodem tego jest właśnie niechęć producentów i wykładowców ze szkół filmowych do kina gatunkowego. Pierwsze włoskie westerny czy horrory (będę się trzymał tego kraju, bo ich kinematografia jest mi najbliższa) też często kopiowały rozwiązania z filmów amerykańskich, a powód takiego stanu rzeczy był prosty – aby modyfikować daną konwencję i wprowadzać do niej nowe elementy, należy najpierw nauczyć się rzemiosła. Tymczasem w Polsce rzemiosło filmowe zawsze traktowane było jako coś drugorzędnego wobec artyzmu. I wydaje mi się, że to dlatego wiele polskich filmów wygląda, jakby ktoś kręcił je zza krzaka, i brzmi, jakby mikrofony przymocowano do przechodzącego obok planu psa. Im dłużej będziemy zniechęcać młodych filmowców do kina gatunkowego, tym dłużej takie kino będzie orbitowało gdzieś na marginesie naszej kultury.
Mam wrażenie, że wiele osób związanych z kinem w Polsce ciągle uważa, że film może być albo rozrywką, albo dziełem, komentującym różnego rodzaju Ważne Sprawy. Tego typu rozróżnienie jest koszmarnie anachroniczne i nijak nie przystaje do dzisiejszych realiów. Autorom tego typu stwierdzeń nie przychodzi najwidoczniej do głowy, że te dwie płaszczyzny można połączyć – robili to choćby Niemcy po pierwszej wojnie światowej czy Amerykanie po aferze Watergate i wojnie w Wietnamie – i opowiadać o ważnych problemach za pomocą konkretnej konwencji.
Jeśli polskie kino ma się zmienić, rozwinąć, osiągać sukcesy za granicą, musi otworzyć się na gatunek. Opowiadajmy o czarownicach, bohaterach i szpiegach. Ekranizujmy Sapkowskiego i Tyrmanda. Niech ktoś, do ciężkiej cholery, nakręci wreszcie film o Czarnej Wołdze albo weźmie do ręki klechdy spisane przez Leśmiana i zamieni jedną z nich w pełną grozy krótkometrażówkę. Nie bójcie się tego, bo nie ma powodów. A jeśli Ty, drogi czytelniku, planujesz studia scenopisarskie i napisałeś tekst o superbohaterze albo Wiedźminie, przyślij mi go na maila. Naprawdę chciałbym wreszcie taki polski scenariusz przeczytać.