Zamiast magii świąt – magiczny świąd
Jezu, uff – odgłosy ulgi przewinęły się na pewno przez domy wielu milionów Polaków. Polsat w tym roku zawczasu ogłosił, że Kevina, co zgubił się w Nowym Jorku, wyemituje jeszcze w listopadzie. To chyba rekompensata za straty moralne rodaków poniesione pięć lat temu, gdy o mały włos, a święta nie odbyłyby się. To znaczy, wszystko byłoby jak zawsze: biały obrus, karp i grzyby, tylko ten talerz, dla Kevina właśnie, przypominałby o nieobecnym.
Na szczęście przygotowania do Bożego Narodzenia Anno Domini 2015 można bez przeszkód zaczynać. Kevin w Nowym Jorku już był, nawet śnieg się udał, a ja staram się nie zauważać, że od kilku dni śnieg zmienił się w mżawkę, a zamiast magii świąt ludzie czują magiczny świąd.
Kogo nie zapytam, każdy narzeka, że ten stary drań Święty Mikołaj tym chętniej wręcza prezenty dzieciom, im głębiej sięga do kieszeni ich rodziców. Albo że majtki dla męża trzeci rok nie przejdą i trzeba wymyślić coś innego, a w tym celu wypadałoby nawiązać z mężem owym jakąś rozmowę. Tak czy inaczej, choinki już stoją, moją tablicę na Facebooku zalewają inspiracje na domowy, własnoręczny kalendarz adwentowy (swoją drogą, zupełnie nie wiem czemu, bo jedyna rzecz, jaką potrafię zrobić własnoręcznie i która sprawia mi radość, to włączenie czajnika i zagotowanie wody na kawę), a w najbliższą niedzielę do mojego domu przyjdzie facet ubrany na czerwono, wręczy mojemu dziecku prezent, który sama wcześniej kupiłam, weźmie za to sto złotych i wyjdzie, pozostawiając mnie w przekonaniu dobrze spełnionego obowiązku rodzicielskiego.
Przypominam sobie, jak Kevin stoi przy choince i wymawia życzenie zobaczenia się ze swoją matką. Widzę oczka pełne ufności, dziecięco bladą buźkę Macaulaya Culkina (choć akurat u niego się to nie zmieniło, z nieco innych powodów niż wiek dziecięcy), migocące światełka drzewka świątecznego i stukot obcasów mamy, która już za chwilę spełni jego życzenie. To dopiero prezent. Wysłać dzieciaka setki kilometrów od siebie, pozwolić mu szlajać się po jednym z największych miast na świecie, a potem w ramach prezentu bożonarodzeniowego krzyknąć: „hohoho, wesołych świąt, tu jestem, głuptasku”. Niedościgniony wzór.
Tak czy inaczej, wspominając histerię internautów sprzed kilku lat, niezmiennie uderzają mnie wypowiedzi, że oglądanie Kevina przy wigilijnym stole jest tradycją. Nie żebym coś miała do takiej tradycji. Wszak te mogą być różne: obowiązkowe utopienie sztucznej szczęki w barszczu, coroczne podpalanie kropidła podczas kolędy albo podtrucie grzybami. Szukam jednak powodu, dla którego to właśnie Kevin stał się elementem tradycji w wielu polskich domach. I nie, nie przekonuje mnie, że ludzie lubią to, co znają. Gdyby tak było, gros z nas włączałoby podczas Wigilii rozmowę Moniki Olejnik ze Stefanem Niesiołowskim. A jednak tego nie robimy. Więc dlaczego Kevin? No tak, jest mały, słodki, każdy chciałby się nim zaopiekować.
Niektórzy – jak ja – chętnie schowaliby się za jego wątłymi plecami, widząc jego zaradność w walce ze złodziejami. Ale próbując wyobrazić sobie polską rodzinę przy stole wymieniającą spojrzenia znad karpia, zapominającą o wszystkich urazach i pożyczonej gotówce w minionym roku, nagle kierującą wzrok w stronę telewizora, nadal nie rozumiem.
Czy uniwersalne uczucia odzywają się w każdym z nas zupełnie tak samo, jak ludzki głos w zwierzęcych aparatach mowy? A może współtonowość przeżyć, celebracja świątecznego czasu w gronie bliskich każe nam włączyć w świętowanie również dziesięcioletniego chłopca, który chwilowo – pech chciał, że na okres świąteczny – jest osierocony? Czy tak samo, jak w tym wyjątkowym czasie zapominamy wujkowi Zdzisiowi, że nadal nie oddał nam trzech stów, choć miało być „do jutra”, to zapominamy też Macaulayowi Culkinowi, że dorósł i jego burzliwa droga przyprawiała o skurcze serca wszystkie matki, które w 1992 roku chciały go adoptować? A może zwyczajnie jest tak, że każdy z nas chciałby zostać odnaleziony i dlatego włączamy po raz kolejny Kevina, żeby pozwolić mu zostać odnalezionym przez rodzinę…
Nie, chyba jednak nie. Ja włączam Kevina tylko po to, żeby zobaczyć życie amerykańskiej rodziny w latach 90. Jego dom stał się łupem dla złodziei nieprzypadkowo. Schody, które w tym domu się znajdują, same proszą się o zjeżdżanie z nich na sankach! Sądzę więc, że każdy ma własne powody. Niekoniecznie oczywiste.
Jedno jest pewne: mama Kevina sama pogrzebała swoje szanse na tytuł matki roku. Z drugiej strony dzisiejsi rodzice mogą tylko umierać z zazdrości. To, co przeszło w latach 90., dzisiaj skutkowałoby natychmiastowym odebraniem praw rodzicielskich. Więc może to tak bardzo urzeka nas w historii o samotnym podczas świąt dziecku. Być może wielu z nas marzy skrycie o „zgubieniu” swojej rodziny na tych kilka dni w roku, a obydwie odsłony Kevina samego w… pokazują nam, jak przykre mogłyby być tego konsekwencje. I dlatego włączony telewizor kieruje nas co roku na właściwe tory.
korekta: Kornelia Farynowska