Z rodziną najlepiej na muralu. FAMILY LINES, czyli kilka słów o PORUSZAJĄCYM filmie offowym
Odstawmy na razie mainstream na bok. Dziś opowiem o rzeczach małych, ale i wielkich. O historiach lokalnych, ale i globalnych. Przyczynkiem do tych rozważań będzie dzieło na swój sposób prowincjonalne, ale jednocześnie w pełni uniwersalne. Mowa o krótkometrażowym dokumencie Family Lines, który niedawno zdobył główną nagrodę 15. Festiwalu Filmowego Offeliada w Gnieźnie.
Ta nagroda to finał pewnej drogi, bo film jest z 2021 roku. Przez ten czas było jeszcze kilka innych wyróżnień. Film dostrzeżono na Międzynarodowym Festiwalu Filmowym Euroshorts w Gdańsku. Zobaczyła go też publiczność na Festiwalu Filmów Polskich w Los Angeles, a także w Grenoble na najważniejszym na świecie festiwalu streetartowym. Już wkrótce Nominacja do Nagrody Polskiego Kina Niezależnego im. Jana Machulskiego także może zamienić się w wyróżnienie.
Nie słyszeliście o tym filmie? Nic dziwnego. Zdziwiłbym się, gdybyście słyszeli. Tak jak wspomniałem, jest to film małego formatu, stworzony w pełni niezależnie. Autorem filmu jest Przemysław Wawrzyniak z Leszna, człowiek, z którym swego czasu przecinały mi się ścieżki zawodowe z racji podejmowania się przez niego różnych zleceń filmowych. Ale też człowiek, którego prywatnie i zawodowo bardzo szanuję, gdyż trafia do mnie jego wrażliwość i wyczucie potencjału drzemiącego w obiektach jego zainteresowań. I ten urzekający minimalizm stylu.
Film Family Lines przedstawia postać znajomego mi, lokalnego artysty, Wojciecha Ejsmondta, specjalizującego się w dziedzinie street artu, a dokładniej – muralu. Artysty, którego z tego miejsca serdecznie pozdrawiam. Mam nadzieję, że czyta te słowa. Chodziliśmy do jednej „budy”, dorastaliśmy pod okiem tych samych nauczycieli, wzdychaliśmy do tych samych dziewczyn, obracaliśmy się w podobnych kręgach, być może mamy też podobną wrażliwość. Seans Family Lines nawet utwierdził mnie w tym przekonaniu.
W Lesznie, moim mieście, funkcjonuje kilka murali jego autorstwa. Ale Ejsmondt (to jego przydomek artystyczny) malował już w Warszawie, Poznaniu i innych miejscach. Zaprawdę powiadam wam, przyjdzie czas, gdy o nim lepiej usłyszycie, bo mam wrażenie, że kariera tego młodego artysty powoli nabiera rozpędu. Podejrzewam, że niedługo jego dzieła będą zdobiły mury w Europie i na świecie. Bo jest świetny w tym i basta. Zwłaszcza w zastosowaniu techniki op-artu, wzmacniającej efekt iluzoryczności podejmowanej tematyki. Podziwiam jego murale podczas codziennego spaceru do pracy i za każdym razem mnie one zatrzymują. Głowa sama obraca się w ich kierunku.
Ciekawostką na miarę portalu filmowego jest fakt, że Ejsmondt swego czasu namalował… Stanleya Kubricka. Tak, tego Stanleya Kubricka. Dzieło powstało w Chróścinie, na ruinie dawnego PGR-u. Ten eksperymentalny, w pełni niekomercyjny projekt, powstały z okazji 40-lecia Lśnienia i chęci złożenia hołdu słynnemu artyście, przyczynił się najwyraźniej do tego, o czym opowiada Family Lines.
Bo jak zasugerowałem, ten felieton z założenia nie miał być poświęcony rzeczom wielkim, mającym budzić powszechny zachwyt. Nie było moim celem zatem punktowanie największych murali tego artysty i rozczulanie się nad ich majestatem. Przemysław Wawrzyniak także nie tym kierował się w swoim filmie. Ejsmondt w pewnym momencie zszedł z rusztowania i zajął się bardzo przyziemnym projektem o bardzo osobistym charakterze. Zamiast znanych postaci, jak miał w zwyczaju, tym razem zaczął malować członków swojej rodziny. Najlepsze, że te familijne murale zaczęły pojawiać się w różnych, opuszczonych miejscach regionu, w swym charakterze odpowiadającym charakterom uwiecznianych person.
Te wyróżnienia potwierdzają, że trud włożony w zrobienie czegoś jedynie z pasji, bez nastawienia na jakąkolwiek gratyfikację, ma po prostu sens.
Powiedział Przemysław Wawrzynak, gdy odbierał główną nagrodę gnieźnieńskiego festiwalu Offeliada. I jest to kwintesencja zarówno filmu, jak i projektu Ejsmondta.
Tak jak i produkcja Family Lines była w pełni niezależna, z racji tego, iż Przemysław Wawrzyniak po prostu zapragnął pochylić się nad postacią Ejsmondta, gdyż czuł, iż jego historia ma coś wartościowego do przekazania, tak sam Ejsmondt w realizacji swojego familijnego projektu także nie kierował się pobudkami komercyjnymi. Po raz kolejny zrozumiałem, że gdy od czasu do czasu człowiek zapozna się z dziełem wolnym od żądzy zysku, działa to na niego wyjątkowo odświeżająco. Bardzo gładko trafiły do mnie prawdy, które Przemysław Wawrzyniak wespół z Ejsmondtem chcieli tu utrwalić, a wśród nich szczególnie dwie: o sztuce, jako synonimie wolności, i rodzinie, jako metaforze korzeni, z jakich wyrastamy.
Swego czasu pewien mądry człowiek powiedział mi, że chcąc pielęgnować swoje zdrowie psychiczne, nie powinno się podcinać własnych korzeni. Co dzieje się ze ściętym drzewem, wiemy doskonale – obumarłe, pozbawione źródła życia, staje się już tylko surowcem. Nie chodzi jednak o trwanie w marazmie i pewnym transie przeszłości, a o oddanie jej po prostu szacunku. Możemy mieć przeróżne relacje z naszymi przodkami – z ojcem mogliśmy w życiu zamienić raptem kilka zdań, z matką mogliśmy spędzać codzienność, ale nigdy nie wyjechać na żadną wycieczkę, dziadka możemy kojarzyć tylko z milczącej gry w szachy, ale wszystkie te osoby przyczyniły się do tego, że znaleźliśmy się na tym świecie. Że myślimy, postrzegamy, odczuwamy i oddychamy. Jesteśmy.
Miarą dojrzałości, ale też elementarnej przyzwoitości, jest zatem oddanie hołdu przeszłości i ludziom mającym z nią związek. Wyrażenie wdzięczności za to, że sploty okoliczności (tytułowe „rodzinne linie”) ułożyły się w taki sposób, że ja, Jakub, mogłem zaistnieć. Tylko świadomość korzeni, da nam sposobność do tego, że wypuścimy owoce – takie żywię przekonanie. Wydaje mi się, że z tego krótkiego, bo raptem dwudziestominutowego, filmu bije właśnie taki komunikat. Wizerunek mamy, namalowany gdzieś na odludziu, na zapomnianej ścianie dalekiej od miejskich świateł, jest dla mnie bardzo wzruszającym świadectwem pamięci i jednocześnie najbardziej osobistym sposobem, na powiedzenie „Dziękuję”.
Ja też dziękuję, Przemysławie, Wojtku, za to, że ta prawda mogła do mnie ponownie dotrzeć.