Wczesne i późne lata 90., czyli przyszło nowe
Kolega, który kończy Warszawską Szkołę Filmową, zaczyna robić własne fabuły. Urodził się w 1994 roku, a cały rejestr emocji przeżytych dzięki mieszaninie kina i dzieciństwa zbudowany jest na fundamentach ostatniej dekady poprzedniego wieku. To dla takich dorosłych ludzi jak on powstały ciuchy Balenciagi, Showmax wrzuca do swojego repertuaru Spice World, a Netflix odświeża dawne seriale oraz kręci nowe w stylu Everything Sucks!. Oparte już, rzecz jasna, na sentymencie do dekady, która nastąpiła po „eightiesach”. Nie wiem, czy się ze mną zgodzicie, ale Stranger Things, żeby nadążać za trendami, musiałby zamrozić opowieść o tych cwanych dzieciakach na kilka lat i wejść z nimi w następne dziesięciolecie. Karty nostalgii zostały rozdane na nowo i nie ma w nich miejsca na nasze bajdurzenie, czyli trzydziestolatków, którzy wciąż katują na DVD pierwszego Obcego. Idzie nowe. To znaczy stare. Miejsce planszówek i Atari zajmuje w kinie pierwsza konsola Playstation, dziś również relikt epoki.
Gdy oglądam zwiastun Mid90s w reżyserii Jonaha Hilla (nasza redakcyjna koleżanka, Gosia Czop, już miała okazję zobaczyć ten film i szczerze go poleca, choć na recenzję musimy jeszcze poczekać), widzę, że dziewięćdziesiąte weszły jak porządna piguła na koncercie trance’owym. Zresztą nawet i syntezatory w soundtrackach oraz na ścieżkach bitowych rapu ustępują miejsca elektronicznej naparzance, która podkręca taktowanie serducha o kilka procent, czym muzyka zachłysnęła się 25 lat temu. W zwiastunie obrazu Hilla mamy to, co wprawdzie wygląda jak polskie teledyski początków XXI wieku, kiedy już okiełznaliśmy nasze suburbia oraz cyfrową popkulturę, ale pamiętajmy, że amerykańska połowa lat dziewięćdziesiątych dotarła do nas z kilkuletnim opóźnieniem. Betonowe skate parki, początki mariażu hip-hopu i techno, a także rapcore, indie rock, którego wystarczyło na chwilę spuścić z oczu i podlać wygazowanym piwem, aby z łatwością zmienił się w pożywkę dla pierwszej generacji karmionych antydepresantami emo. W sumie to brakuje mi jedynie sceny, w której wesoła ekipa dziwaków prowadzi sklep z płytami muzycznymi, w przerwie rozwiązując swoje perypetie miłosne. Ale może jeszcze się doczekam…
A Polska? Myślimy, że lata dziewięćdziesiąte w tej naszej smutnej transformacji ustrojowej nie miały za wiele do zaoferowania, a spamiętajcie te słowa, że teraz zostało tylko czekać, aż po ekipie z Trainspotting wrócą na ekrany kin podstarzałe i zmartwychwstałe Młode wilki (Franz Maurer z Psów już zapowiedział popkulturowe zmartwychwstanie). Jednym z powodów, dla których książka Inna dusza Łukasza Orbitowskiego działała tak dobrze, było sugestywne przeniesienie do czasów, które symbolicznie kończą się jakoś wraz z premierą pierwszego Matrixa. Siłownie w piwnicach, mleko w proszku pite zamiast koktajli białkowych, dzieciaki myjące szyby BMW „trójek” w większych miastach dla kilku nowych złociszy, salony gier z Virtual Copem i czekanie pod kioskiem na pierwszy numer CD-Action…
Jonah Hill zdaje się o tym wiedzieć, dlatego nie wciska nam kitu. Nazywa swój film Mid90s, bo o tym właśnie będzie: czasach, których temperaturę pamięta może lepiej niż moment, kiedy Supersamiec wszedł do kin. Gdzieś w splątanych kablach pierwszej konsoli, którą kupiono naszym młodszym braciom na komunię, między porozrzucanymi kartridżami do Gameboya a komiksami TM-Semic, dzięki którym w Polsce można było poznać takie postacie jak Venom, skrywają się opowieści, które niedługo wybiją ze zdwojoną siłą. Nie wiem jak wy, ale ja w sumie czekam na tę reaktywację filmową Spice Girls. Bo może będzie, bo na pewno komuś przeszło to przez myśl.