search
REKLAMA
Felietony

W jaki sposób CRUELLA zdradza największą słabość DISNEYA

„Cruella” święci triumfy w kinach i już szykowany jest jej sequel. Czy jednak te zachwyty są w pełni zasłużone?

Jakub Piwoński

7 czerwca 2021

REKLAMA

Pewnie uznacie mnie za wyjątkowo smutnego człowieka. Najpierw opowiadam wam o tym, dlaczego nie podobał mi się Nomadland i dlaczego według mnie Oscar został mu przyznany na wyrost, a teraz jeszcze atakuję jeden z pierwszych większych popandemicznych hitów kinowych. Ale ja nie umiem ułożyć sobie tego inaczej. Dla mnie Cruella jest filmem do bólu przeciętnym i wyjątkowo rozczarowującym. Takie 5/10, bez szans na to, bym podniósł tę ocenę nawet o pół punktu w górę.

Nie powiem, żebym jakoś specjalnie na ten film czekał. Zwiastun raczej po mnie spłynął, a kampania marketingowa nie zdołała tego wrażenia naprawić. Postępującej od kilku lat praktyce Disneya, mającej na celu tworzenie aktorskich wersji starych animacji, przyglądam się z dystansu. Na początku proces ten przykuł jednak moją uwagę. Podczas seansu Księgi dżungli poczułem coś w trzewiach, John Favreau trafił do mnie na tyle silnie, że znowu poczułem się jak dziecko. Później odpuściłem, ponieważ zacząłem zauważać, że z ciekawej próby liftingu starych historii (przy udziale nowych narzędzi stylistycznych i narracyjnych) wyewoluowała bardzo sprytnie zaprojektowana maszynka do zarabiania pieniędzy. Owszem, mam wrażenie, że Disney nas oszukuje. Manipuluje naszą percepcją, sprzedając nam ułudę nowości, podczas gdy robi coś dokładnie odwrotnego – sam siebie podrabia.

Nie chcę zabrzmieć jak ignorant, ale Cruella okazała się być dla mnie seansem wyjątkowo przewidywalnym, ponieważ zdołałem wydedukować tok rozwoju wydarzeń już w początkowym akcie filmu. Od tamtego momentu moje zainteresowanie tym, co dzieje się na ekranie, stopniowo malało i nie pomogły w tym ani stylistyczne fajerwerki, ani bardzo przyzwoita gra aktorska. Mówiąc wprost, czułem, jakbym tę historię oglądał po raz tysiąc pierwszy. Owszem, Cruella ma wiele wspólnego z przywoływanym często Jokerem, ponieważ tak jak i on w fabularnej warstwie opiera się na klasycznym origin story, przywodzącym na myśl kino superbohaterskie. Typowe akcenty tego rodzaju historii, jak utrata rodzica, chęć odwetu, sięgnięcie do mrocznej strony osobowości, także znalazły tu swoje uzasadnienie. Mnie jednak trochę męczyło odhaczanie tych punktów, gdyż raz jeszcze przywodzą one na myśl, że jeśli już ktoś ma być nikczemny, to musi mieć do tego konkretny powód. Czekam na historię pozbawioną relatywizmu moralnego, w której zło wyłoni się tak po prostu, niczym z chaosu. Obawiam się jednak, że dzieci wstępu do kin wówczas nie będą już miały.

Powtarzalność, o dziwo, nie jest jednak największym problemem Cruelli. Wielu kulturoznawców od lat wskazuje, że kultura popularna niejako skazana jest na cykliczne przywoływanie tych samych mitów, gdyż – w myśl idei postmodernizmu – wszystkie historie zostały już opowiedziane, teraz zaś liczy się tylko, w jaki sposób zostaną one wykorzystane. No i o to kluczowe „jak” najbardziej rozgrywa się w moim wypadku walka. Posługując się nomenklaturą pasującą do tematyki filmu, wydaje mi się, że Cruella charakteryzuje się dość męczącym przepychem. To trochę taki pokaz mody, na który wszyscy przychodzą by popatrzeć na ładne buzie modelek, ale kompletnie nie są zainteresowani tym, co mają one na sobie, gdyż wiedzą, iż stroje te są ze wszech miar niepraktyczne, jakby wyjęte z fantasmagorii bucowatego projektanta. Męczy mnie groteskowość Cruelli, męczy mnie ten infantylizm, kłócący się z realizmem wydobywającym się z narracji. Ale bodaj najbardziej męczą mnie też te usilne i niemal w każdym aspekcie nieszczere próby wzbudzenia w widzu sympatii.

Niestety, ale zaczynam zauważać to w co drugiej produkcji, nazwijmy to umownie, „nowego” Disneya. Nowego, czyli tego, który ukształtował się od czasu rewolucji wywołanej kupnem praw do Gwiezdnych wojen, kupieniem Foxa i innych procesów, jakie od tamtej pory mają miejsce. Nie powiem, czasem udaje się wytwórni sprzedać coś, w czym fani zdołają odnaleźć niewykalkulowaną, szczerą miłość do tematu. Takim przykładem pozostanie dla mnie serial The Mandalorian, który okazał się być najlepszą od lat wersją Gwiezdnych wojen. Wracamy tu jednak do nazwiska Johna Favreau; choć kręci on w ramach Disneya, to przede wszystkim robi to dla siebie, kierując się własnymi, fanowskimi zapatrywaniami – w czym tkwi siła. Nowa, sequelowa trylogia tej wielkiej kosmicznej sagi okazała się jednak – nie bójmy się słów – artystyczną porażką. Bo choć dolary na kontach się zgadzały, to chyba żaden fan nie ma wątpliwości, że coś w tym procesie poszło nie tak, jak pójść powinno, czego dowodem jest rozczarowujący Skywalker: Odrodzenie. Zauważam to także w aktorskich remake’ach znanych animacji studia. Zauważam to w Cruelli. Te filmy tak bardzo łaszą się do fanów, tak bardzo chcą być postrzegane jako „fajne”, że czasem zbiera mi się od tego na wymioty.

Widać to w krzykliwej warstwie wizualnej, w której wszystko zapięte jest na ostatni guzik; tak doskonałe, tak lśniące, że kręci się od tego przepychu w głowie. W Cruelli nawet psy musiały zostać zaprojektowane przez speców od CGI, bo twórcy, a jakże, musieli przecież pokazać, jak bardzo starają się, by każda ze scen była uszyta na miarę, jak bardzo nie chcą pozwolić sobie na popełnienie błędu. Kalkulacja wygrywa tu ze spontanicznością i żywiołem. Wygrywa z cechami, które sprawiają, że jesteśmy wstanie wracać do starych filmów science fiction lat 80., pozbawionych wielkich pieniędzy i wielkich możliwości, a jednak naznaczonych duchem i atmosferą. Czy o współczesnych blockbusterach Disneya będzie można powiedzieć za lat kilkanaście, że są klimatyczne? Czy mają one predyspozycje do tego, by otoczyć je kultem? Z tego wszystkiego bije właśnie ogromna pycha studia, zadowalająca się tylko cyframi wpływów, odwalająca robotę marketingową w sposób wzorowy. To samo studio ma jednak nas, prostych widzów, za imbecyli, niepotrafiących dostrzec fałszu tam, gdzie ucharakteryzowany aktor kokieteryjnie się do nas uśmiecha.

Twórcy Cruelli zastosowali w filmie pewną wyjątkowo trafną metaforę, która niespodziewanie zadziałała na ich niekorzyść. Zapewne starali się ze wszystkich sił identyfikować z postacią Estelli, która idąc za głosem serca, barwnie i odważnie przełamuje utarte schematy modowe. Problem w tym, że według mnie dzisiejszy Disney ma znacznie więcej z Baronowej – jest zastygły, zimny i wyrachowany, i tylko dzięki temu, że otacza się zdolnymi artystami, na talencie których żeruje, jest w stanie jeszcze budzić szacunek w środowisku. Coraz mniej jednak budzi go we mnie.

Jakub Piwoński

Jakub Piwoński

Kulturoznawca, pasjonat kultury popularnej, w szczególności filmów, seriali, gier komputerowych i komiksów. Lubi odlatywać w nieznane, fantastyczne rejony, za sprawą fascynacji science fiction. Zawodowo jednak częściej spogląda w przeszłość, dzięki pracy jako specjalista od promocji w muzeum, badający tajemnice początków kinematografii. Jego ulubiony film to "Matrix", bo łączy dwie dziedziny bliskie jego sercu – religię i sztuki walki.

zobacz inne artykuły autora >>>

REKLAMA