TO WŁAŚNIE MIŁOŚĆ ma 20 lat. Czy kultowa komedia dobrze się zestarzała?
To właśnie miłość to obok Kevina samego w domu czy The Holiday najczęstszy wybór widzów spośród filmów do obejrzenia przy świątecznym stole, przez wielu nazywany nawet najlepszą komedią romantyczną wszech czasów. Gwiazdorska obsada, rewelacyjna muzyka i niesłabnące mimo upływu czasu pokłady humoru stały się kluczem do tego, by dziś uznawać Love Actually za klasyk, który niemal w każdym domu w okresie świąt zwyczajnie musi się pojawić. Dla tych, którzy film Richarda Curtisa (Czas na miłość, Cztery wesela i pogrzeb) znają i kochają, twórcy przygotowali nawet specjalną niespodziankę – z okazji 20. rocznicy premiery komedii w kinach na całym świecie ponownie oglądać można roztańczonego, groteskowo pozbawionego poczucia rytmu Hugh Granta i Billa Nighy’ego wykonującego najlepszy najgorszy świąteczny przebój Christmas is All Around. Film w odnowionej wizualnie wersji postanowiła pokazać widzom nawet i polska sieć kin Cinema City. Zainteresowanie inicjatywą jest zresztą ogromne, co pokazuje tylko, jak bardzo Love Actually wpisuje się w gusta odbiorców niemal wszystkich pokoleń i jak trudno wyobrazić sobie Boże Narodzenie bez tej przyjemnej i pełnej ciepła komedii w tle. Jak dzisiaj postrzegamy ten pełen klisz i stereotypów, lecz jednocześnie wyjątkowy i nieprzypadkowo kultowy film? Co wraz z upływem lat uznajemy za niezmiennie aktualne i przyciągające nowe rzesze widzów, a czego z obecnej perspektywy wolelibyśmy w nim jednak nie oglądać?
Polskim widzom Love Actually w pewnym aspekcie naprawdę zaszkodziło – w końcu to kanwie obrazu Curtisa stworzono nasze rodzime Listy do M., z każdym rokiem coraz bardziej depczące po swojej filmowej inspiracji. Począwszy od 2011 roku, każda z tych produkcji zapewnia nam oczywiście chwilowy świąteczny klimat, ładne twarze i kilka typowych dla gatunku schematów, które na chwilę rozbawią i na chwilę wzruszą, lecz nie wywołają żadnych głębszych emocji i stanowczo nie zostaną z nami na dłużej. Co innego jednak w przypadku filmu z 2003 roku. 10 historii kompletnie różnych ludzi, których łączy właściwie jedno potężne i zarazem niezwykle problematyczne słowo – miłość. Niektórzy z nich rozpaczliwie jej poszukują i są w stanie przejechać dla niej nawet tysiące kilometrów (przebojowy, gotowy na wszystko Colin), inni nie mogą pogodzić się z tym, że nigdy nie zaznają jej w pełni (tu z kolei wątek Marka, który bez pamięci zakochuje się w żonie swojego przyjaciela), jeszcze kolejni przeżywają jej kryzys i przestają wierzyć w to, że kiedykolwiek znajdą swoją drugą połówkę (rozpad małżeństwa Karen i Harry’ego). Co roku razem z nimi przeżywamy te wszystkie wzloty i upadki, każdemu z bohaterów dogłębnie się przyglądając, rozwijając nawet i poboczne wątki, które ostatecznie pięknie łączą nam się w jedną sieć mniejszych bądź większych powiązań. Love Actually pokazuje miłość z przeróżnych stron, w przeróżnym wydaniu, a co najważniejsze – przesłanie filmu wcale nie ogranicza się do tego, że to właśnie okres świąteczny jest najlepszym momentem na to, by ją celebrować. Zbliżające się Boże Narodzenie to jedynie przyjemny i klimatyczny dodatek do scenariusza, w którym najważniejsze wydaje się uświadomienie widzom, że miłość spotkać nas może w najmniej oczekiwanym momencie – nawet podczas kręcenia scen do filmu porno czy nawiązawszy niewinny biurowy romans.
Podobne:
Jak każdego filmu świątecznego, także i To właśnie miłość nie ominęła jednak schematyczność i pewne uproszczenie niektórych sytuacji. Sam Richard Curtis przyznawał, że gdyby robił ten film dzisiaj, wiele by zmienił, włączając w to rezygnację z niektórych niepoprawnych politycznie żartów czy wprowadzenie większej różnorodności w obsadzie produkcji. Trudno się z nim nie zgodzić, słuchając mocno krzywdzących żartów na temat ciała Natalie, której współpracownicy za plecami wytykają grube łydki i zbyt masywne uda. Swego czasu krytyce poddano także scenę z udziałem młodziutkiej Keiry Knightley i Andrew Lincolna, w której Mark nachodzi Juliet i decyduje się wyznać jej miłość za pośrednictwem napisów na kartkach, tak by nie dowiedział się o tym jej mąż (a jego przyjaciel) Peter, siedzący notabene w sąsiednim pomieszczeniu. Z mojego punktu widzenia to mimo wszystko zbyt daleko idąca poprawność polityczna i słabo uzasadniona próba doszukiwania się uchybień i braku otwartości w filmie stworzonym przecież w rzeczywistości zupełnie oddalonej od współczesnego, bardziej postępowego podejścia chociażby do dywersyfikacji rasowej i seksualnej. Wytykając filmowi brak zróżnicowania, nie powinniśmy jednocześnie zapominać o innych ważnych społecznie wątkach poruszonych przez Curtisa. W komedii mającej przede wszystkim dać nam powód do śmiechu i wyluzować w okresie świąt nie omijamy tak wrażliwych tematów jak trudy opieki nad osobą niepełnosprawną, samotne rodzicielstwo czy rozpad z pozoru idealnego małżeństwa. Miłość widziana oczami Richarda Curtisa niejedno ma imię i właśnie dzięki temu przekaz filmu dociera do tak szerokiego grona odbiorców, porusza miliony serc i przekazuje uniwersalne życiowe prawdy – czasem może i w nieco prymitywny i prostolinijny sposób, jednak do końca pozostaje w dobrym smaku, nie koloryzuje rzeczywistości i dostarcza mnóstwa powodów do śmiechu i wzruszeń.
Chyba najbardziej uroczym wątkiem produkcji wydaje się historia Jamiego i Aurelii, którzy mimo bariery językowej, kulturowej i kilometrowej zakochują się w sobie bez pamięci i już po 4 tygodniach znajomości gotowi są spędzić ze sobą resztę życia. Niemałą rolę odgrywa tu rzecz jasna chemia między Colinem Firthem a Lúcią Moniz, którzy nawet największych niedowiarków przekonają, że love actually is all around. Magią filmu jest też między innymi to, że z pozoru najbardziej niedopasowane duety w najbardziej irracjonalnych okolicznościach są w stanie zaprzeczyć stereotypom i stworzyć naprawdę udaną relację. Przykład? Wątek Johna i Judy, którzy z dystansem podchodzą do udziału w filmie pornograficznym i nagrywając odważne sceny, przeprowadzają ze sobą konwersacje, w których trudno się nie zakochać i jednocześnie powstrzymać od śmiechu. Kolejnym bohaterem, który wywołuje w nas salwy śmiechu, jest grany przez Granta nieudolny premier Wielkiej Brytanii, który urokiem osobistym zaczarowuje swoją asystentkę Natalie. Wielu mogłoby powiedzieć, że to wątek nieco nierealny i niedopieszczony, i po części mogę się z tym zgodzić. Chętnie zobaczyłabym parę scen więcej z tą dwójką, w których moglibyśmy baczniej przyjrzeć się rozwojowi ich relacji, nie bazując jedynie na kilku przelotnych spojrzeniach i zdaniach rzuconych do siebie mimochodem. Ostateczne zwieńczenie ich relacji (scena jasełek i spektakularnej wpadki pary) wynagradza nam jednak wcześniejsze niedociągnięcia.
Podczas seansu To właśnie miłość najbardziej cierpimy wraz z Karen, całkowicie poświęconej małżeństwu i dzieciom kobiecie, dla której prezentem świątecznym okazuje się symbol bolesnej zdrady męża. Duet Emmy Thompson i Alana Rickmana współgra ze sobą doskonale (być może dzięki przyjaźni łączącej ich także poza ekranem), i mimo iż nie mamy wcale wiele okazji do tego, by oglądać ich razem, ich bohaterowie to chyba jeden z najbardziej dojrzałych elementów scenariusza, obrazujący pełnię trudów wieloletnich związków, które zaniedbane i wchłonięte przez monotonię tracą dawną pasję. Równowagę dla tego wątku zapewnia nam jednak niezastąpiony Bill Nighy i jego Billy Mack, nietuzinkowy gwiazdor, któremu cudem udaje się wbić na sam szczyt listy przebojów ze swoim kompromitującym świątecznym numerem. Myślę, że dla wielu z nas obok słynnego tańca na Downing Street to właśnie on jest powodem, by To właśnie miłość obejrzeć kolejny raz i bawić się przy tym tak samo doskonale.
Czy zatem kult, którym nieprzerwanie od 20 lat otaczamy Love Actually, jest uzasadniony? Z dzisiejszej perspektywy niemal w każdym filmie stworzonym więcej niż 10 lat temu w jakimś stopniu moglibyśmy dopatrywać się propagowania stereotypów, luźnego podejścia do mniejszości czy innych tematów, które (na szczęście) nauczyliśmy się traktować z empatią i zrozumieniem. Love Actually jako bajka dla dorosłych sprawdza się doskonale i od początku była moim zdaniem skazana na sukces. W końcu rzadko zdarza się, byśmy od pierwszych do ostatnich minut bez pamięci wchłaniali genialne poczucie humoru scenarzysty i nie odczuwali jednocześnie przesytu tej komediowości. To właśnie miłość idealnie balansuje na granicy przezabawnej komedii i filmu opowiadającego niekiedy bolesną prawdę o życiu, dzięki czemu ten słodko-gorzki przekaz trafia do nas prosto w serce.
Można mu zarzucać kliszowość, brak dostatecznie rozwiniętych wątków postaci kobiecych czy wspomniane już lekkie podejście do żartów o fizyczności, jednak biorąc pod uwagę dzielące nas 20 lat, zaryzykuję stwierdzeniem, że Love Actually zestarzało się całkiem nieźle. Jak dotąd próżno dopatrywać się świątecznej komedii romantycznej, która tak szeroko jak dzieło Curtisa pokazywałaby podejście do miłości, jej trudów czy tęsknoty za nią. Jako refleksyjny, uroczy film z niebanalnym przesłaniem wpisuje się nie tylko w zimowy nastrój, a każdy moment roku. Love actually is? Po seansie filmu Curtisa nie sposób w to nie uwierzyć.