search
REKLAMA
Felietony

SŁOWO w służbie OBRAZU. Dlaczego niektóre filmowe dialogi są TAK DOBRE?

Szymon Skowroński

17 września 2019

REKLAMA

„Wait a minute, wait a minute – you ain’t heard nothing yet!” – powiedział Al Jolson w Śpiewaku jazzbandu… i zaczęło się w kinie wielkie gadanie. Od tamtej pory dialog wszedł na stałe do repertuaru filmowych środków wyrazu, chociaż nie wszyscy twórcy od razu przerzucili się na „talkies”. Klasyczni dzisiaj Charlie Chaplin czy Yasujirô Ozu jeszcze w latach trzydziestych realizowali filmy bez dialogów. Oprócz mówienia spektrum dźwięku obejmuje też efekty specjalne i oczywiście muzykę, która wcześniej wykonywana była na żywo podczas projekcji. Oczywiście po dzisiejszy dzień raz na jakiś czas pojawi się film, w którym nie pada ani jedno słowo – są to jednak zawsze zabiegi celowe, przemyślane i nastawione na konkretny efekt emocjonalny.

Śpiewak w końcu zaśpiewał

Ostatnio na przykład nic nie mówił bohater Roberta Redforda we Wszystko stracone J.C. Chandora. I nie dlatego, że nie mógł. Po prostu – nie miał do kogo. Cały film był zapisem walki człowieka z żywiołem: samotny żeglarz kontra sztorm. Co ciekawe, poprzedni film Chandora, Chciwość, opierał się na sile słowa mówionego. Jego kadry wypełniali biznesmeni odpowiedzialni za kryzys finansowy, a akcja rozwijała się w dialogach, i to nie byle jakich. Film ten stanowił kontynuację tradycji kina „przegadanego”, w którym specjalizowali się na przykład Sidney Lumet czy David Mamet, by przypomnieć tylko Dwunastu gniewnych ludzi – dziewięćdziesiąt minut dialogów (na podstawie sztuki scenicznej Reginalda Rose’a) czy Glengary Glen Ross. Model jest zawsze ten sam – parę osób, mały czas i potoki słów. Mimo że uznajemy film za medium wizualne, to jednak kochamy słuchać dialogów, cytować je, wyciągać z nich urywki, by podpisać nimi zdjęcia czy też oprawiać w ramki i wieszać na ścianach jako życiowe motta. Sam podpisuję się cytatem z Diuny Lyncha: “walk without rhytm and you won’t attract the worm”. Jakie ma odbicie w moim życiu? Nie wiem, ale fajnie brzmi.

Quentin Tarantino, Kevin Smith, Guy Ritchie, Richard Linklater, Aaron Sorkin, bracia Coen, a przed nimi: Neil Simon, Woody Allen, Nora Ephron, Ernest Lehman, Billy Wilder, Joseph L. Mankiewicz – wszyscy specjalizowali się w scenariuszach opartych na dialogu. Z rodzimego podwórka możemy bez końca cytować Marka Koterskiego i Stanisława Bareję. Prawda jest taka, że nie ma ich wielu – mistrzów filmowej rozmowy. Bo sztuka ta jest niebywale trudna, w dodatku – gdzieś tam ciągle jedni przez drugich krzyczą, że „show, don’t tell!”. Tylko, że dobry „show” może opierać się na tym, że ktoś „tells”. Mamy taką sytuację w Garsonierze Wildera: wszyscy faceci z jednej firmy zdradzają swoje żony z windziarkami, sekretarkami i telefonistkami. Schadzki odbywają się w tytułowej kawalerce, która należy do bohatera Jacka Lemmona. Lemmon wypożycza przełożonym i kierownikom wyższego szczebla swoje m2, żeby im się przypodobać i mieć szansę na awans. Jeden ze zdradzających zwierza się koledze, że ostatnio musiał zabawiać dziewczynę w aucie, bo nie dostał klucza do mieszkania. Kilka scen potem jedna z kobiet skarży się swojej przyjaciółce, że ostatnio musiała męczyć się ze swoim absztyfikantem w aucie i że już jej nie bawią takie rzeczy. Te dwie postacie nigdy nie dzielą ekranowego czasu, nie jestem pewien, czy poznajemy ich imiona. A jednak, Wilder opowiedział (i pokazał) nam o nich wszystko, co trzeba – za pomocą dwóch krótkich dialogów.

Warto rozmawiać

Clue? Nic nie padło wprost. Nikogo nie przyłapaliśmy na gorącym uczynku. Nikt nie musiał pokazywać samochodowego tête-à-tête dwóch kochanków i marnować taśmy filmowej. Wilder oszczędzał, kiedy tylko mógł lub kiedy tylko nie było innego rozwiązania. Po drugiej stronie mamy Tarantino, który z kolei przedłuża, kiedy tylko może. Gdyby jego Pulp Fiction zmierzało do dialogowej puenty za każdym razem, to film skróciłby się o godzinę, a my nie dostalibyśmy tego, co w nim najlepsze. Większość barwnego świata, w jakim żyją jego bohaterowie, poznajemy przez rozmowy. Motywacje postaci, ich charaktery i dążenia – to wszystko jest ukryte między słowami. Kiedy John Travolta i Samuel L. Jackson gadają sobie o damsko-męskich konotacjach gestu, jakim jest masaż stóp, to słyszymy nie tylko zabawną wymianę zdań. Widzimy dwóch bohaterów z przeciwstawnymi światopoglądami. Jeden z nich na chwilę stanie przed wyborem: czy uwodzić żonę swojego szefa? Dzięki temu dialogowi wiemy, co jest dla niego granicą i czy będzie gotów ją przekroczyć w momencie sprawdzianu swojej moralności.

REKLAMA