search
REKLAMA
Festiwal

Sen o warszawie (trzecia część relacji)

Filip Jalowski

16 października 2012

REKLAMA

 

I stało się! Wczoraj szpanowałem, że mój organizm bez snu radzi sobie doskonale i podawałem cukrowe przepisy na wieczne życie, a dziś całkowicie zignorowałem dzwoniący budzik. Tak naprawdę to zupełnie nie pamiętam, że ustrojstwo w ogóle próbowało wyrwać mnie z letargu, ale przypuszczam, że jest to winą klasycznego porannego syndromu „jeszcze pięć minut”. Kiedy wygramoliłem się spod śpiwora wiedziałem, że o pierwszym z zaplanowanych na dziś filmów mogę zapomnieć, a żeby zdążyć na drugi muszę obudzić w sobie duszę sprintera. Przegapiłem indonezyjskie „Z zawiązanymi oczami”, czyli paradokumentalną opowieść o młodych ludziach wchodzących w kontakty z radykalnymi organizacjami islamskimi. Zapowiadało się nawet ciekawie, ale mój organizm nie dał się skusić, wybrał materac i poduszkę. Na seans numer 2, „Ping-Pong”, dotarłem w iście olimpijskim tempie. Ucierpiała na tym moja aparycja, bo teraz muszę zgrywać się, że nieład na mojej głowie jest artystycznym i głęboko przemyślanym aktem wyrażającym moją osobowość, a nie fryzjerskim dziełem poduszki. Nie wiem jak mi idzie, czuję się odrobinę idiotycznie. Mądrzy ludzie zamontowali jednak w toaletach suszarki do rąk – z ich pomocą zaraz coś poradzimy.

Bieg na „Ping-Pong” był jednak przedsięwzięciem opłacalnym. Dokument o seniorach grających w tenis stołowy nastroiła mnie zdecydowanie pozytywnie. Z uśmiechniętą miną powędrowałem kilka sal dalej, aby obejrzeć „Nie w Tel Awiwie”, czyli dzisiejszy numer jeden. Film w inteligentny sposób zabawia się stylistyką kina kontestacji, a do tego cieszy zarówno oczy, jak i uszy. Kolejnym filmem miała dziś być „Słodka trzynastka” poruszająca kwestie prostytucji i pornografii panoszącej się wśród niemieckiej młodzieży.

Zaciekawiony opisem podreptałem sobie do Multikina i kiedy znajdowałem się w okolicach sali projekcyjnej z megafonów dobiegł poważny głos nakazujący bezzwłoczne opuszczenie budynku z przyczyn natury technicznej. Sprawę potraktowano dość poważnie – ochroniarze poganiali ludzi, aby kierowali się w kierunku wyjść ewakuacyjnych, pan nieustannie powtarzał komunikat, a sklepy i inne punkty obsługowe zaczęły zaciągać rolety. Przed budynkiem zaczęła pojawiać się policja, która rozpoczęła ogradzanie terenu i ewakuację ludzi na drugą stronę ulicy. Okazało się, że na policję zadzwonił jakiś Unabomber, który zagroził detonacją ładunku w centrum Warszawy. Oczywiście nic nie znaleziono. Poniżej zdjęcia z ewakuacji Złotych Tarasów, a co za tym idzie, ewakuacji 28 WFF.

„Słodka trzynastka” okazała się być niewypałem (wiem, suchy żart), przez co w moim grafiku powstała spora luka. W ramach jej zapełnienia poleciałem do biura prasowego i odebrałem bilet na to, co grali w Kinotece. Wylądowałem na czeskim dokumencie o marzeniach. Było w porządku. Następnie seans trącącego B klasą „Diablo” (najgorszy, choć sprawiający przyjemność, film dnia) i doskonałe zakończenie festiwalowego dnia za sprawą „Winogronowego cukierka” Kim Hee-jung. Kolejny dzień na 28 WFF filmowym dobiega końca. Czas na słowo o samych filmach.

 

NIE W TEL AWIWIE

Nony Geffen, Izrael

Gdyby kilkanaście lat temu Bernardo Bertolucci wyskoczył na wódkę z Jimem Jarmushem i Tomem Waitsem, to prawdopodobnie mogliby wpaść na pomysł nakręcenia „Nie w Tel Awiwie”. Reżyserski debiut izraelskiego aktora przypomina okraszone subtelnym humorem połączenie „Ostatniego tanga w Paryżu” i „Poza prawem”.

Film otwiera scena, w której młody mężczyzna wysłuchuje sztampowej pogadanki szefa. Słyszy jaki to jest cenny, jaki mądry i doskonale pasujący do swojego stanowiska, ale – pech – mimo tego w szkole nie ma już dla niego miejsca (szef jest dyrektorem szkoły, a Micha nauczycielem). Na twarzy chłopaka maluje się złość, a w oczach widoczna jest iskra szaleństwa, która kilka chwil później wywołuje pożar. Micha, nie posiadając żadnego planu działania, porywa ze szkoły jedną ze swoich uczennic. Zabiera ją do domu i przestrzega, że nie ma u niego szans – ponoć nie ta liga. Następnego dnia nakłania ją do tego, aby odwiedziła z nim pobliską pizzerię i poleciła jego osobę tamtejszej ekspedientce. Pierwsza próba zapoznania nie dochodzi do skutku, ale niedługo potem dziewczyna porzuca krojenie pizzy i dołącza do porywacza oraz porwanej. Od tego momentu nie dzieje się właściwie nic szczególnego. Kilka kłótni, trochę więcej pocałunków, a jeszcze więcej milczenia i rockowej muzyki w tle.

 

W momencie, kiedy w małym mieszkanku wraz z Michą mieszkają Anna i Nony odczuwa się gęstą, erotyczną atmosferę „Ostatniego tanga w Paryżu”. Podobieństw jest więcej – bezruch, długie ujęcia pokazujące ciała splątane w uściskach, milczenie lub gadanie o niczym. Tym, co odróżnia izraelską opowieść to całkowity brak zaangażowania polityczno-społecznego. Za oknami nie maszerują demonstranci, a na liście dialogowej na próżno szukać pogadanek na temat socjalizmu. Bohaterowie po prostu ze sobą przebywają, przywiązując się tym samym do swojej obecności. Sytuacja analogiczna do tej z „Poza prawem”, ale nie to jest powodem, dla którego wymieniłem ten film we wstępie omówienia. Czarno-białe, nieśpieszne sceny (cały film utrzymany jest w tej stylistyce) ilustrowane rockowo-jazzowymi kawałkami były przy tym wyborze instancją dominującą.

Z pozoru „Nie w Tel Awiwie” wydaje się być klasycznym przykładem kina kontestacyjnego (wskazuje na to sam tytuł). Jest jednak inaczej. Nony Geffen prostu zabawia się konwencją charakterystyczną dla tego typu opowieści. Mamy buntownika, który w zasadzie nie wie przeciw czemu się buntuje. Mamy dziewczyny, które dołączają do niego nie dlatego, że chcą zmienić świat, ale dlatego, że życie jest nudne. Do tego wszystkiego dołączmy wspominany już bezruch, marazm i przerysowanie świata znajdującego się poza domem bohatera i kontestacja gotowa. Jest jednak to wszystko opowiedziane z dużym humorem i dystansem, subtelnie podanym i niebijącym po oczach, ale zdecydowanie wyczuwalnym.

 

PING-PONG

Hugh i Anson Hartford, Wielka Brytania

 

Właściwie nie wiem czemu znalazłem się w sali, w której wyświetlają dokument o tenisie stołowym. Kilka razy w czasie bezmyślnego przerzucania telewizyjnych kanałów trafiłem wprawdzie na Eurosport i relacje z meczy zawodowców, ale za każdym razem przykuwały one moją uwagę na góra pięć minut. Dwóch facetów, przeważnie Chińczyków, odbijających piłkę z prędkością Baumgartnera (ponoć od wczoraj mamy nową wielkość fizyczną). Dokument okazał się być jednak zastrzykiem niezwykle pozytywnej energii.

Jego bohaterami są seniorzy, którzy poświęcają swoje emerytalne lata na zawodową grę w miniaturową wersję tenisa. Przeciętny wiek każdego z uczestników mistrzostw świata w ping-pongu seniorów wynosi ponad osiemdziesiąt lat. Najstarsza zawodniczka, dość żwawa Australijka, w trakcie mistrzostw w Chinach dobiła właśnie do wieku, w którym słynna polska urodzinowa przyśpiewka traci swoje zastosowanie. Twórcy filmu koncentrują się wokół życia wybranych zawodników. Sceny z treningów oraz mistrzowskich rozgrywek przeplatane są wywiadami, w których starsi ludzie tłumaczą dlaczego właśnie tenis. Odpowiedź jest zazwyczaj jedna – nie można dać się starości.

 

Film utrzymany jest w zdecydowanie pozytywnej tonacji. Brak tu fatalizmu i narzekania na to, że zbliża się koniec. Nawet wtedy, gdy dowiadujemy się o tym, że jeden z zawodników po raz trzeci zostaje zaatakowany przez raka, to wszyscy wciąż dowcipkują. Terry stracił już prostatę i nerkę, obecnie walczy z rakiem kości. Mimo tego, że lekarze notorycznie informują go, że śmierć zapuka do jego drzwi w ciągu najbliższych tygodni, to zawodnik się nie poddaje. W środowisku znany jest jako mistrz powrotów, i nie chodzi tu jedynie o dramaturgię spotkań tenisowych, w których uczestniczy. Podobnych historii jest w dokumencie o wiele więcej, a ich morał – jak wspominałem – sprowadza się do wspólnego mianownika – trzeba żyć, a nie biadolić, że życie już przeminęło.

Prawdziwa galeria niesamowitych postaci, które mimo bólu w kręgosłupie, spuchniętych nóg oraz ledwo działających płuc mają w sobie więcej energii niż niejeden młodzieniaszek. Oglądając „Ping-Pong” trudno nie zgodzić się z powiedzeniem, że młodość jest kwestią mentalną, a nie fizyczną.

 

DIABLO

Nicanor Loreti, Argentyna

W katalogu film opisany był tak, jakby miał być nieustającą rzeźnią, w której krew cieknie strumieniami, a w ścieżce dźwiękowej zamiast basów używa się trzasku łamanych kości. Jedynie w jednym zdaniu wspomniano o czarnym humorze, a to błąd. „Diablo” to nic innego jak pastisz kina dla twardzieli z twardzielem w roli głównej.

Jatka rozpoczyna się dosyć niewinnie. Marcos jest byłym bokserem, który zakończył karierę z powodu incydentu, jaki zdarzył mu się na ringu. Od jego uderzenia zginął człowiek, który – jak podkreśla główny bohater – nie powinien znaleźć się na ringu, ponieważ był chory. Twardzielem targają wyrzuty sumienia. Pewnego dnia w jego domu pojawia się kuzyn. Od razu da wyczuć się jakieś problemy. I w istocie, kiedy Hugito wychodzi po zimne piwo i morszczuka do drzwi puka dwójka oprychów, którzy witają Marcosa uderzeniem z kija baseballowego. Potem pukają następni, i następni, a po nich kolejni itd.

 

Krwi istotnie w „Diablo” nie brakuje. Podobnie jak głupot przyprawiających o bezwolny uwiąd mięśni szyi i o opad głowy na kolana. Pierwsze z brzegu – dłoń Marcosa zostaje przebita nożem, a tu nagle slow motion, iskry i muzyka, która sprawia, że czujemy się tak, jakbyśmy oglądali stygmatyka, a nie faceta, który właśnie rozkwasił kilku osiłków. Ciekawy jest również najpotężniejszy przeciwnik Marcosa, który wygląda jak jakieś groteskowe połączenie Sylvestra Stallone i Ridge’a Forrestera z „Mody na sukces”. Głupota goni głupotę.

 

To wszystko jednak nie wystarcza. W swoim wyśmiewaniu i zabawie gatunkiem „Diablo” jest po prostu wtórny. Większość pomysłów Loretiego to standard B-klasowych produkcji oscylujących wokół tych samych klimatów. Nic specjalnego, choć publiczność się zaśmiewała. Może to ja jestem sztywniakiem, który naoglądał się za dużo filmów oznaczanych literami alfabetu od B w dół?

 

NAJWIĘKSZE MARZENIE 3

Olga Špátkova, Czechy

Może zacznę od tego, skąd ta trójka w tytule. „Największe marzenie” to film z 1964 roku. Nakręcił go ojciec reżyserki, Jan Špáta. Film realizuje schemat powstały w wyniku inspiracji kinematografii socjologią. Cały pomysł polega na tym, aby wyjść z kamerą i mikrofonem do ludzi i zacząć zadawać im wszystkim to samo pytanie. Z zebranego materiału montuje się film, który ma mówić coś o mentalności danej społeczności. W latach sześćdziesiątych Špáta pytał Czechów o ich największe marzenia. Pytanie powtórzył na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, tuż przed upadkiem systemu komunistycznego. Córka ponawia pytanie ojca.

 

Dokument Spatkovej nie jest złym filmem, lecz ciężko stwierdzić ile w tym zasługi samej reżyserki. Formuła wypracowana przez ojca i innych socjologizujących reżyserów pokroju Morina jest po prostu wdzięczna. Kiedy zada się odpowiednie pytanie, to po prostu chce słuchać się odpowiedzi. Pytanie o marzenia zawsze będzie interesujące, ponieważ każdy z nas marzy i może skonfrontować rzeczywistość dokumentu z własnym życiem. Tego typu materiał po prostu ciężko zepsuć.

Spatkova dobrze czuje się w wybranej konwencji. Zestawiając zebrany przez siebie materiał z archiwalnymi nagraniami ojca sugeruje, że mimo tego, że czasy diametralnie się zmieniły, to ludzie pozostali tacy sami. Interesujące, momentami wzruszające kino, które, mimo wszystko, nie pozostanie w pamięci na długo.

 

WINOGRONOWY CUKIEREK

Kim Hee-jung, Korea Południowa

Sun-joo wydaje się być szczęśliwą kobietą. Dosłownie odlicza dni do ślubu i poważnie myśli o dziecku. Jej mąż pracuje w dużym koreańskim wydawnictwie, które zajmuje się promocją książki So-ra. Autorka jest piękną i nieco tajemniczą kobietą, która wyraźnie interesuje się nawiązaniem kontaktu z mężczyzną z wydawnictwa. Jak się później okazuje, nie chodzi jej o flirt, a o kontakt z Sun-joo, która była jej najlepszą przyjaciółką z dzieciństwa. Kobiety rozdzielił pewien incydent z przeszłości. Smak winogronowych cukierków przywołuje wspomnienia tych czasów.

 

Kim Hee-jung tworzy melancholijny i niezwykle wrażliwy obraz o traumie i rozpaczliwej próbie jej przezwyciężenia. Wszystko rozgrywa się tu niemal bez słów, ponieważ dialog odbywa się raczej na poziomie spojrzeń i gestów. Poetyka Kim Hee-jung przypomina obrazy Lee Chan-donga, który był prawdopodobnie jedną z inspiracji dla powstania tego filmu. W roku 1999 wyreżyserował on „Miętowy cukierek”, w którym tytułowy przedmiot również symbolizował świat wspomnień. Smak winogron jest jednak o wiele bardziej delikatny od mięty z filmu Lee Chan-donga. Doskonałe, subtelne i niełatwe kino, które pozostanie w pamięci na długo po obejrzeniu.

 Do jutra!

REKLAMA