Sen o Warszawie (pierwsza część relacji)
Z racji tego, że pierwszy dzień WFF odbył się bez mojego udziału (dotarcie do Warszawy okazało się być przedsięwzięciem zbyt skomplikowanym strategicznie), postanowiłem poświęcić go na kreślenie kolejnych rubryk w katalogu festiwalowym. Po godzinach walki z opisami filmów, tytułami, kategoriami i godzinami seansów udało mi się sklecić w miarę sensowny plan działania. W sobotę nastąpił pierwszy etap jego realizacji.
Ogólnie rzecz biorąc dzień był udany. Pociąg Kolei Mazowieckich dowiózł mnie na czas pod Kinotekę, deszcz oszczędził totalnego przemoczenia i zniszczenia elektroniki upchanej w plecaku, a na siedem godzin po zjedzeniu pierogów ruskich z Carrefoura mogę powiedzieć, że były w porządku. Dodatkowo, w drodze powrotnej nie napotkałem żadnych jegomości w strojach sportowych, dzięki czemu nie musiałem wracać do domu slalomem. I mimo tego, że poprzedniej nocy spałem jakieś trzy godziny, a dziś muszę wstać o siódmej rano (a już mamy drugą w nocy), to jest nieźle. Głównie za sprawą tego, że spośród sześciu obejrzanych dziś filmów jedynie jeden okazał się być totalnym rozczarowaniem.
Gdy po dziewiątej rano ledwo żywy wtoczyłem się do sali w Kinotece modliłem się, żeby film, który za chwilę wyświetlą nie był jakimś pretensjonalnym snujem, który uśpi mnie na amen do końca dnia. Dobry Bóg wysłuchał moich próśb i na pobudkę otrzymałem solidnego islandzkiego kopa od bandy gangsterów z Rejkiawiku. Mocna muzyka, sporo seksu, wszelakich używek i przemocy postawiło mnie na nogi. Dzieła dopełnił mistrz Takashi Miike. Jego „Ace Attorney” to mój dzisiejszy numer jeden. W tym miejscu chciałbym pozdrowić Pana, któremu tak bardzo się nie podobało. Żałosny film Pan powiada? Z manierą Ala Gore’a z „South Parku” odpowiadam: Jasssssne. Po „Ace Attorney” zapomniałem, że organizm w ogóle wymaga czegoś takiego jak sen i z uśmiechem na ustach pobiegłem na dokument o hinduskich dziewczętach. Okazuje się, że indyjskie miss zawstydzają inteligencją dużą część swoich zachodnich koleżanek, a urodą na pewno im nie ustępują. Film mówi jednak nie tylko o dziewczynach z konkursów piękności, ale o tym niżej. Po wycieczce do Indii lekko zadumany i głodny pobiegłem do Multikina natykając się na manifestację Wolny Tybet. Poniżej zamieszczam zdjęcie, ponieważ była to dziś jedyna „impreza towarzysząca” 28 WFF.
Cel szczytny, podpis złożony. Potem nadszedł czas na wspominane pierogi. Magda Gessler pewnie by płakała, a jej brat rzucał pierogami i bluzgami w przechodniów, ale swoją rolę spełniły – zapchały, i to na szybko. Najedzony pobiegłem do Multikina. Jak już przedrzemy się do kina, to da odczuć się w nim atmosferę festiwalową. Otaczają nas logotypy WFF, jakieś mądre urządzenie wyświetla je nawet na ścianach, ale przedzieranie się przez centrum handlowe nieco zabija klimat „wielkiego kina”. W Multikinie kolumbijski dramat – zaskakująco dobry, choć przez ostatnie dwadzieścia minut niemy. Okazało się, że taśma wadliwa. W pewnym momencie film zatrzymał się na amen, nieruchomy obraz, cisza, jedynie plompter dawał znaki życia. Kiedy tak wszystko stało w miejscu, a ludzie zaczynali się niecierpliwić pojawiło się na nim dość wydatnych rozmiarów „Kurwa Mać!”. Zbieg okoliczności, bo jak się później okazało tekst był elementem filmu, a nie żartem operatora, ale zbieg szczęśliwy – sala wybuchła śmiechem, a złość i zniecierpliwienie znikły jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. W Multikinie zaliczam jeszcze pierwszą festiwalową wtopę – pretensjonalny koreański film drogi. No ale cóż, zdarza się. Dzień kończy Morgan Spurlock, który jak zawsze udaje dokumentalistę i sprint na pociąg TLK, na szczęście udany.
Po moim pierwszym dniu jestem zadowolony z filmów i organizacji biura prasowego – bilety odbiera się w nim ekspresowo, a obsługa zna się na rzeczy. Przy zadaniu pytania nie ma tysiąca jęknięć i obrotów gałek ocznych, tylko rzeczowa odpowiedź. To na zdecydowany plus. Minusem jest brak chociażby prostych stolików, na których dystrybutorzy, DKF-y, wydawnictwa, czy wszelkie inne organizacje związane z filmem wykładałyby swoje dobra w celu zainteresowania publiczności. Trochę pusto, a właściwie czemu?
No i jeszcze słowo o frekwencji, która jak zawsze jest ogromna. Nie rozumiem, naprawdę nie rozumiem dlaczego islandzki film wyświetlany na WFF o 9:30 w sobotę niemal zapełnia salę Kinoteki, a gdyby był wyświetlany poza festiwalem, w normalnej dystrybucji, to w sali siedziałoby pewnie z dziesięć osób. Albo ten nieszczęsny koreański film drogi o dwóch kobietach, które uciekają od własnych problemów. Ogromna sala Multikina zapełniona w 3/4 – jakim cudem? Prestiż imprezy? Magia związku frazeologicznego „kino festiwalowe”? Czemu tego typu kino na festiwalach zbiera setki widzów, a w normalnej dystrybucji walczy o każdego potencjalnego nabywcę biletu?
Z tym pytaniem przechodzę do krótkich recenzji oglądanych dziś filmów. Na pierwszy ogień idzie sobotni numer jeden.
ACE ATTORNEY
Takashi Miike, Japonia
(najlepszy film dnia)
„Ace Attorney” powstało na podstawie popularnej gry przygodowej o tym samym tytule. Akcja filmu ma miejsce w Japonii przyszłości. Ze względu na rosnącą falę przestępczości sądy nie nadążają z wydawaniem wyroków. Przestępcy wymigują się od odpowiedzialności lub całymi wiekami oczekują na swoje procesy. Państwo wymyśla jednak sposób na walkę z problemem. Następuje kasacja ławy przysięgłych, a maksymalny czas procesu zostaje ustawowo skrócony do trzech dni. Od tej pory rozprawy sądowe zamieniają się w pojedynki pomiędzy prawnikami, którzy prześcigają się w sposobach na udowodnienie lub zatajenie winy sądzonych. Jednym z adwokatów jest nieco ciamajdowaty, lecz ambitny Phoenix Wright, który – właściwie z przypadku – zostaje wplątany w niezwykle skomplikowaną sprawę. Aby wygrać Wright musi stanąć w szranki z niepokonanym prokuratorem Manfredem von Karmą.
Miike po raz kolejny oddał pod osąd widza warsztatowy majstersztyk. To, w jak doskonały sposób wykorzystuje on estetykę gry komputerowej jest po prostu nie do opisania. Japończyk żongluje estetykami, przechodzi od scen szalonych i całkowicie podporządkowanych „komputerowej konwencji” do momentów wrażliwych i naprawdę poruszających. W tym filmie gra po prostu wszystko – kiedy ma być śmiesznie, to wszyscy się śmieją, kiedy ma być wzruszająco, to cała sala milknie, kiedy ma być tak głupio i dosadnie, że wszyscy uderzają się w czoła, to zewsząd słychać głośne plaski i wyrazy niedowierzania. A gdyby tego było mało, Miike przemyca w tej szalonej konwencji jeden z najlepszych filmów sądowych ostatnich lat. Nie potrafię sobie przypomnieć kiedy tego typu kino zaangażowało mnie aż tak bardzo.
I choć Pan siedzący obok mnie mocno narzekał, a na wyjściu – wrzucając do pudełka kartkę z oceną widza – nie omieszkał głośno westchnąć jakie to coś było beznadziejne, to u mnie Miike otrzymuje najwyższą ocenę. „Ace Attorney” to po prostu majstersztyk.
MAKOWE POLA
Juan Carlos Melo Guevara, Kolumbia
W zeszłym roku za sprawą Mañany w polskich kinach gościły kolumbijskie „Kolorowe wzgórza”. Film przedstawiał kolumbijski konflikt pomiędzy wojskiem, a partyzantami oczami małych dzieci, które nie do końca zdają sobie sprawę z powagi całej sytuacji. Doskonałe kino. „Makowe pola” Juana Carlosa Melo Guevary przyjmują podobną optykę.
Akcja filmu rozgrywa się na dwóch przenikających się płaszczyznach. Jeden z wątków koncentruje się wokół dziecięcej relacji pomiędzy Sebastianem a Luisą. Zakochana w zwierzętach dziewczynka marzy o tym by mieć własnego psa, a zauroczony nią chłopiec postanawia spełnić jej marzenie. Codziennie kradnie psa sąsiadki, przyprowadza go do Luisy i odstawia na miejsce przed powrotem jego pani. Umiejętności chłopca zostają jednak zauważone przez bohatera drugiego wątku filmu, Wilsona. Mężczyzna jest wujem Sebastiana i pracownikiem nielegalnej plantacji maku. Wraz z Emiliem, ojcem chłopca, pracują dla miejscowego króla wytwórców heroiny. Zaradny i budzący zaufanie Sebastian ma umożliwić Wilsonowi kradzież narkotyków z siedziby bossa i rozpoczęcie nowego życia poza Kolumbią. W tle zaostrzający się konflikt pomiędzy wojskiem, a ludową partyzantką.
„Makowe pola” to pierwszy pełnometrażowy film kolumbijskiego reżysera. Takich debiutów wypadałoby życzyć wszystkim absolwentom szkół filmowych. Pełno doskonałych ujęć majestatycznej kolumbijskiej natury, a ponad to, wyraziste postacie i dobry scenariusz czynią z „Makowych pól” kolejnego doskonałego przedstawiciela nowego kina kolumbijskiego. Młodzi reżyserzy zaczynają mierzyć się ze smutną rzeczywistością kraju rozdartego przez krwawy konflikt i, jak do tej pory, wychodzi im to doskonale.
Tym, co pozostaje z widzem po seansie „Makowych pól” jest widok lufy wojskowego pistoletu, która kieruje się w stronę dziecka tylko dlatego, aby dać nauczkę ludziom rzekomo współpracującym z partyzantami. W jednej ze scen mała dziewczynka nazywa psa Rufino, a zdziwiony chłopiec mówi, że ludzie obrażają się wtedy, gdy nazywa się zwierzęta ich imionami. Dziecko odpowiada, że to raczej psy powinny obrażać się na ludzi. Dość dosadnie, może nieco melodramatycznie, ale – w kontekście kolumbijskiego piekła – zaskakująco trafnie.
ZAGRYWKA CZARNEGO
Óskar Thór Axelsson, Islandia
Ostatnio w kontekście „Dredda” Dux napisał, że „Polacy nie potrafią nakręcić trzech rzeczy: strzelaniny, sceny łóżkowej i sceny w dyskotece”. Islandczycy radzą sobie z tym doskonale.
Film rozpoczyna sentencja „oparte na gównie, które wydarzyło się naprawdę”. Żadne tam „oparte na faktach”, czy wujek Stasiek znalazł kasetę na strychu, a na niej była nagrana inwazja niewidzialnych demonów. Zaczynamy z grubej rury i tak pozostanie do końca.
Akcja filmu osadzona jest w Rejkiawiku przełomu XX i XXI wieku. Stebbi, nieco zapuszczony student wyglądający jak nieco bezdomna wersja Jareda Leto zapija się w trupa i na odcięciu dotkliwie bije nieznajomego mężczyznę. Paląc papierosa przed komendą policji spotyka przyjaciela z dzieciństwa. Wielki gość z łysą i wytatuowaną głową rozpoznaje dawnego znajomego i oferuje swoją pomoc w obejściu problemu z prawem. Oczywiście – przysługa za przysługę, od „Ojca chrzestnego” jest to przecież regułą. Przyparty do muru Stebbi przystaje na propozycję gangstera i szybko wsiąka w przestępczy świat Rejkiawiku. Okazuje się, że wyspa kojarząca się wszystkim z wulkanami i ludźmi w swetrach wcale nie jest oazą spokoju. Krew leje się tam obficie, konie tracą głowy, narkotyki znikają w ilościach hurtowych, a ci, którzy nie przestrzegają reguł muszą zginąć.
Axelsson tworzy rasowy film gangsterski, w którym nic nie jest przemilczane lub zasugerowane grzeczną metaforą. Opowiadając historię Stebbiego wprowadza widza w świat islandzkich handlarzy narkotyków, którzy okazują się być po prostu bandą narwańców. Film okrutny i brutalny, ale i nie pozbawiony charakterystycznego dla Islandczyków dystansu. Gdy z kieszeni łysego wielkoluda z maczetą w dłoni zaczyna grać „Oda do radości” w aranżacji teamu Nokii nie sposób się nie uśmiechnąć.
BUGOK HAWAII: ILUZJA RAJU
Ha Kang-hun, Korea Południowa
(najgorszy film dnia)
A miała być koreańska „Thelma i Louise”… Niestety, film debiutującego w długiej formie Koreańczyka jest wręcz irytująco szablonowy i pretensjonalny. Fabularne twisty przywodzą na myśl taśmowo produkowane azjatyckie straszaki, a scenariusz momentami ociera się o niezamierzoną parodię gatunku. Po prostu nie ma o czym pisać. Film do zapomnienia, szkoda.
CAŁY ŚWIAT PRZED NIĄ
Nisha Pahuja, Kanada
Dokument opowiadający o indyjskich dziewczynach. Autorka kontrastuje w filmie dwa skrajnie różne oblicza miliardowego państwa. Z jednej strony mamy materiał filmowy zarejestrowany w czasie przygotowań do konkursu i samej gali Miss India, z drugiej natomiast obraz obozu dla dziewczynek organizowanego przez hinduskich ekstremistów. Poprzez inteligentny i sugestywny montaż oraz dobrze prowadzone wywiady reżyserka udowadnia, że wśród różnic odnaleźć można zaskakująco wiele podobieństw.
Gdy ogląda się część poświęconą Miss India, to nie sposób nie odnieść wrażenia, że indyjskie kandydatki są o wiele inteligentniejsze od dużej części swoich zachodnich koleżanek. W trakcie wywiadów dziewczyny wypowiadają wiele ciekawych przemyśleń na temat kulturowej sytuacji swojego kraju, a co za tym idzie, są w stanie w przekonywujący sposób uargumentować obraną przez siebie ścieżkę. A droga miss wcale nie jest łatwa. I nie chodzi jedynie o wyrzeczenia żywieniowe, ciężkie treningi, czy operacje plastyczne, ale o zagrożenie ze strony hindusów, którzy w tego typu praktykach widzą obrazę boga.
Dziewczynki wysyłane na obóz ekstremistów przechodzą typowe pranie mózgu. Chrześcijanin jest zły bo składa ręce tak, jak demon, który podał truciznę hinduskiemu bogowi. Muzułmanin jest jeszcze gorszy, bo każdy jest dla niego wrogiem, a wrogów należy zabijać. Tego typu prawd życiowych jest na obozie o wiele więcej. Dodatkowo piosenki o tym, że gdy ktoś tknie Kaszmir, to straci życie oraz atrakcje w stylu nauki strzelania z broni palnej i łamania rąk przeciwników. Koordynatorką treningu młodych dziewcząt jest weteranka tego typu przedsięwzięć. Dwudziestoczteroletnia dziewczyna uwielbia czuć dominację nad grupą dzieci, choć sama jest zagubiona i niepewna własnej tożsamości.
I właśnie na wszelakiego typu niepewności wskazuje autorka dokumentu. W „Cały świat przed nią” nic nie jest oczywiste. Koordynatorka obozu niby oddałaby życie za wiarę, ale sprzeciwia się ojcu, który – zgodnie z tradycją – chce wydać ją za mąż. Odnajduje w sobie cechy męskie i żeńskie, czuje się bezpłciowa. Dziewczynki kończące kurs ekstremistów otrzymują szarfy i z wypiekami na twarzy wykrzykują, że ozdoby przypominają szarfy Miss India i Miss Universe. Dziewczyny uczestniczące w konkursach piękności niby są wolne, ale w pogoni za pięknem poddają się kolejnemu reżimowi.
Indie się zmieniają, ale co z mentalnością ich mieszkańców? Sprawa nie zostaje wyjaśniona.
MĘŚKOŚĆ
Morgan Spurlock, USA
Ze Spurlockiem jest tak, że nie sposób odmówić mu osobowości i smykałki to wynajdywania dobrych tematów. Niemniej, tkwi w nim dusza showmana, a nie dokumentalisty i w „Męskości” widać to na każdym kroku. Film ma poruszać kwestie związane ze statusem męskości w XXI wieku, a tak naprawdę ślizga się po temacie przeskakując od znanego aktora do znanego reżysera, od Batemana i Arnetta relaksujących się w SPA do konkursu na najlepszą brodę. I fakt, jest przyjemnie i zabawnie, ale nic ponad to. Komediowy show, a nie dokument.
Z kolejnymi filmami wracam już jutro!