Sen o Warszawie (piąta część relacji)
Dziś ponownie udało dotrzeć się do Kinoteki na pierwszy z zaplanowanych seansów, choć tym razem ze wspominanym we wcześniejszych relacjach "modnym spóźnieniem" (wparowałem do sali jakieś pięć minut po rozpoczęciu filmu). W przypadku „10+10” nie było to jednak zbyt odczuwalne, ponieważ film był zestawem krótkich etiud. Dzięki temu umknął mi sens jedynie pierwszej z nich. Zaraz po zakończeniu oglądania tajwańskich krótkich metraży ile sił w nogach pobiegłem na przeciwległą stroną Kinoteki, aby uczestniczyć w – uwaga! – wydarzeniu towarzyszącym, a nie seansie filmowym. O tym co i jak piszę poniżej. Po udanym spędzeniu ponad dwóch godzin w zapełnionej po brzegi sali numer trzy przewietrzyłem się i wróciłem, aby zobaczyć w niej dramat poruszający kwestie genderowe. Nie moja poetyka i nie moja tematyka, szczerze mówiąc wynudziłem się i zaraz po zobaczeniu planszy z napisami końcowymi wybiegłem do biura prasowego, aby przelać na wirtualny papier kilka wrażeń z bieżącego dnia. Za moment zamykam jednak laptop i udaję się w kierunku Multikina, aby zobaczyć „Miłość” Fabickiego. Zapowiada się doskonale, miejmy nadzieję, że nie będę zawiedziony (A co! Pozwolę sobie na pisanie w czasie rzeczywistym!).
Znów chwila na pisanie. Tym razem na parapecie Multikina (niezły ze mnie hipster). Fabicki obejrzany, ale daleki od doskonałości. Film cierpi niestety na syndrom „Placu Zbawiciela”, czyli gdy jest źle zróbmy jeszcze gorzej, a kiedy wszyscy myślą, że już gorzej być nie może udowodnijmy jak bardzo się mylą. W tej całej beznadziei pojawiają się jednak momenty wielkiego kina. Na szczęście, zaraz po dołującej „Miłości” i biegu z przeszkodami do Kinoteki wylądowałem na hiszpańskiej „Królewnie Śnieżce”. Film zabawia się stylistyką kina niemego oraz opowieścią o tytułowej królewnie. Doskonała zabawa. Obraz zamykający dzisiejszy dzień, filipińska „Wolność”, już za pół godziny. Pod drzwiami powoli zaczyna formować się kolejka, choć da zauważyć się, że mecz Polska – Anglia odciągnął dziś odrobinę festiwalowej widowni. Niektórzy jednak się nie dają i w oczekiwaniu na film krzątają się po Multikinie w reprezentacyjnych gadżetach. Można? Można.
Poniżej opis dzisiejszych warsztatów oraz krótkie recenzje oglądanych dziś filmów. Palma pierwszeństwa należy się „Królewnie Śnieżce”, choć muszę zaznaczyć, że dzisiejszy dzień był jak dotąd najsłabszy.
WARSZTATY MONTAŻOWE
W końcu! Dziś festiwal prócz filmów miał do zaoferowania wydarzenie towarzyszące zorganizowane przez Polskie Stowarzyszenie Montażystów. O godzinie 10:30 w trzeciej sali Kinoteki rozpoczęły się warsztaty ze sztuki montażu prowadzone przez Wojciecha Mrówczyńskiego i Adama Kwiatka. Obu Panów pracowało przy montażu „Obławy” Marcina Kryształowicza, za co zostali nagrodzeni na 37 festiwalu w Gdyni (nagroda za najlepszy montaż).
Na spotkanie dotarłem ok. godziny 11, ponieważ wcześniej znajdowałem się po drugiej stronie Kinoteki na tajskim „10+10”. Kiedy wszedłem do sali zobaczyłem to, czego się spodziewałem. Nie dość, że wszystkie miejsca były zapełnione, to ludzie zajmowali do tego schody oraz kawałki podłogi. Warsztaty wzbudziły zatem ogromne zainteresowanie. Na kinowym ekranie wyświetlony był obraz z laptopa, przedstawiał profesjonalny program do montażu z kadrem „Obławy” umieszczonym na linii czasu (zdjęcie poniżej).
Pierwsza część wykładu, według rozkładu, miała polegać na przybliżeniu zagadnień historycznych oraz języka filmowego związanego z montażem. Spóźniony o pół godziny nie załapałem się na tą część (o ile w ogóle została przeprowadzona). Wydaje mi się jednak, że jej pominięcie lub odpowiednie skrócenie w odniesieniu do dalszej części warsztatu było dobrym pomysłem. O dokonaniach Eisensteina i Kuleszowa poczytać można sobie w domu, lecz nie na co dzień ma się okazję posłuchać tego, co mają do powiedzenia profesjonaliści. Dalsza część spotkania to analiza kolejnych scen „Obławy”. Montażyści pokazywali widowni różne wersje scen i ostateczny wynik swojej pracy oraz animowali dyskusje na temat rozwiązań użytych we wszystkich wariantach. Tłumaczyli w jaki sposób montaż zmienia wydźwięk całości filmu i wpływa na emocjonalne reakcje widza. Ten ostatni aspekt wyłożyli szczególnie jasno w momencie, gdy pod osąd zebranych poddali ostatnią scenę „Obławy”, wstępnie zmontowaną z muzyką Anny Marii Jopek. Nie trzeba było znać fabuły filmu, aby efekt był przejmujący. Ostatecznie muzyka została z tej sceny usunięta ze względu na to, że twórcy starali się unikać wywoływania łatwych wzruszeń.
Dodatkowym plusem spotkania była możliwość poznania scen i ujęć ostatecznie usuniętych z filmu. W kontekście kontaktu z „Obławą” jako filmem skończonym tego typu doświadczenie na pewno będzie owocowało możliwością lepszego zrozumienia motywacji twórców. Zresztą, przy wskazywaniu swoich decyzji montażowych Adam Kwiatek i Marcin Kryształowicz dość jasno wyrazili się jaki efekt chcieli osiągnąć w trakcie swojej pracy.
Tego typu wydarzenia powinny być na WFF regułą, a nie ciekawostką. Ponadprzeciętna frekwencja udowadnia, że festiwalowa widownia z chęcią uczestniczyłaby w tego typu spotkaniach. Miejmy nadzieję, że w kolejnych edycjach festiwalu problem zostanie zauważony, choć na duże zmiany nie ma raczej co liczyć.
KRÓLEWNA ŚNIEŻKA
W momencie narodzin Carmen umiera jej matka, żona słynnego torreadora, który chwile przed tymi wydarzeniami został poturbowany przez potężnego byka. Ojciec, zrozpaczony śmiercią ukochanej, odrzuca dziecko i oddaje je na wychowanie teściowej. Sam wiąże się z pielęgniarką, która doglądała go w trakcie rekonwalescencji. Kiedy babcia Carmen umiera w trakcie tańca flamenco dziecko trafia do domu ojca i macochy. To właśnie nowa pani domu odgrywać będzie rolę czarnego charakteru. Kiedy nieustannie poniżana Carmen dorasta, macocha staje się jeszcze okrutniejsza. Pewnego dnia dziewczyna ledwie uchodzi z życiem i traci pamięć.
Film w niezwykle inteligentny i zabawny sposób bawi się zarówno stylistyką kina niemego, jak i samą bajkową historią. W Hiszpanii lat dwudziestych po kolei pojawiają się postacie charakterystyczne dla baśniowego świata opowieści o Śnieżce. Twórcy dbają o to, aby niema konwencja nie zanudziła przyzwyczajonego do innego typu widza kina. Nie ma mowy o dłużyznach, w momencie, kiedy akcja zaczyna delikatnie zwalniać od razu pojawia się jakiś żart wizualny lub sytuacyjny (zazwyczaj oparty na zabawnym odniesieniu hiszpańskiej rzeczywistości do bajkowego świata).
Sposób, w jaki Hiszpanie podchodzą do zabawy z kinem niemym mocno przypomina zeszłorocznego „Artystę”. Filmy stoją na bardzo podobnym poziomie (choć ja pierwszeństwo przyznałbym chyba „Śnieżce”), więc jeśli komukolwiek podobało się oscarowe lovestory, to powinien wpisać „Śnieżkę” na swoją listę.
„10+10”
Reżyserzy tajwańscy, Tajwan
Zbiór tajwańskich krótkometrażówek, których duchowym patronem jest klasyk tej kinematografii, Hou Hsiao-Hsien (ostatnia część filmu należy zresztą do niego). Celem filmu było pokazanie Tajwanu z różnych stron. W zestawieniu znajdują się zarówno etiudy komediowe, jak i dramatyczne, związane z poważnymi tematami społecznymi, jak i z kulturowymi ciekawostkami.
Jak to w przypadku tego typu produkcji – etiuda etiudzie nierówna. Z całą pewnością pierwszego miejsca nie zajmuje mistrz Hsiao-Hsien, jego opowieść jest zaledwie poprawna i zapomina się ją zaraz po wyjściu z kina. Zresztą, podobny los czeka większość przedstawionych krótkometrażówek. Na kilka godzin po projekcji w mojej głowie jasno maluje się obraz jedynie trzech z dziesięciu obejrzanych. Pierwsza z nich opowiadała o staruszku chorym na demencję. Mężczyzna opuścił dom i zaginął. Szukała go cała wieś oraz rodzina, lecz w momencie, gdy go odnaleziono (obok strumienia znajdującego się 10 kilometrów od jego domu) już nie żył. Etiuda utrzymana jest w stylu pożegnania starszego człowieka ze światem. Kolejne dwa krótkie metraże to opowieści o piosenkarce czekającej na swój sceniczny debiut oraz reżyserze, który usiłuje nakręcić film bez łamania obowiązujących w Tajwanie przepisów. Pierwsza z nich posiada nieco niepokojący klimat, który zaciera granicę pomiędzy fikcją, a rzeczywistością, druga to udana komedia obśmiewająca tajwańskie zakazy.
Czas poświęcony na „10+10” nie był czasem straconym, choć nie jest to najlepsza tego typu produkcja, jaką dane mi było oglądać. Do „Kocham kino”, czy „Lumiere i spółka” tajwańskiemu zbiorkowi bardzo daleko.
ZA MURAMI
David Lambert, Belgia, Francja, Kanada
Paulo to młody pianista, który po szampańskim wieczorze trafia do domu niemal nieznanego Ilira. Już od pierwszych minut filmu wiadomo, że mężczyzna albańskiego pochodzenia jest zainteresowany kontaktem z chłopakiem. W momencie, gdy ten leży nieprzytomny na jego łóżku Ilir zaczyna go rozbierać, lecz powstrzymuje się przed podjęciem bardziej zdecydowanych kroków. Następnego dnia okazuje się, że Paulo – mimo związku z kobietą – nie wyklucza romansu z Ilirem. Co więcej, reakcja partnerki wskazuje na to, że to nie pierwszy raz, gdy Paulo zafascynował się mężczyzną.
Typowy przykład kina, które usiłuje zatrzeć znaczenie płci i wykazać się genderowym podejściem do tematu. Powolna narracja, ciepłe kolory, dużo intymnych scen i małych dramatów jednostek, a to wszystko skąpane w klimatycznej i nieco melancholijnej muzyce kanadyjskiego zespołu Valleys. FIlm wpada w delikatną manierę, która z czasem zaczyna przyćmiewać samą tematykę. Osobiście się wynudziłem i nieco podrzemałem, choć – mimo tego – potrafiłbym zrozumieć osoby, którym ten film przypadł do gustu. Po prostu nie moje kino.
MIŁOŚĆ
Sławomir Fabicki, Polska
Maria i Tomek są małżeństwem od dziesięciu lat. Poznali się jeszcze w szkole, kiedy chłopak chodził w podartych ciuchach pachnących proszkiem mamy, a dziewczyna z wypiekami na twarzy czekała aż odwiedzi ją w rodzinnym domu. W momencie rozpoczęcia filmu Maria znajduje się w dziewiątym miesiącu ciąży i świętuje sukces odniesiony w pracy. Związek z Tomkiem jest szczęśliwy, dziecko ma nadejść lada moment, a jedynym problemem jest narzucający się szef Marii. Mężczyzna wyraźnie podrywa mężatkę, lecz gdy kobieta skarży się na to mężowi, ten obraca całą sprawę w żart. Z czasem cała sytuacja i wydarzenia, jakie za sobą pociąga wystawiają związek na poważną próbę.
Jak zasygnalizowałem we wstępie, „Miłość” jest długim pasmem coraz większego umęczenia bohaterów. I nie chodzi tu jedynie o Marię i Tomka, ale o wszystkie postacie biorące udział w filmie. U Fabickiego każdy jest nieszczęśliwy. Szczerze mówiąc, takie założenie zawsze mocno mnie irytuje. Można wprawdzie usprawiedliwiać, że podobna sytuacja jest prawdopodobna, ale w momencie, gdy przedstawiamy takie wydarzenia w filmie, to zaczyna trącić efekciarstwem (dokopmy tym widzom emocjonalnie, pokażmy jak ktoś umiera, jak ktoś płacze, jak ktoś jest podłączony do aparatury utrzymującej życie itd.). Ten aspekt scenariusza „Miłości” po prostu drażni.
Z drugiej strony, zarówno Marcin Dorociński, jak i Julia Kijowska odgrywają naprawdę trudne role, czego ciężko nie docenić. Podobnie rzecz się ma z niektórymi ujęciami, które w doskonały sposób podkreślają, że mimo całej beznadziei zwątpienie nie jest jedynym uczuciem, jakie obecne jest w filmowym świecie Fabickiego. Ten film jest po prostu nierówny. Ma bardzo dobre momenty, w których aż gęsto od subtelnie przedstawionych emocji, ale ma również fragmenty, które wydają się być skrojone jedynie po to, aby doprowadzić widza do depresji i płaczu. „Miłość” nie jest filmem złym, ale do arcydzieła mu bardzo daleko.
WOLNOŚĆ
Adolfo Borinaga Alix Jr., Filipiny
Główny bohater stacjonuje na niewielkiej wyspie będącej punktem spornym w przepychankach kilku azjatyckich krajów. Miejsce jest właściwie niezamieszkane, a zainteresowanie państw wzbudza dużym prawdopodobieństwem występowania złóż ropy naftowej. Żołnierz zamieszkujący wyspę pozostawiony jest sam sobie, a jedynym oknem na świat jest radio oraz wojskowa radiostacja.
Typowy przedstawiciel artystycznego kina filipińskiego. Film zdecydowanie skupia się na bohaterze, który na każdym kroku śledzony jest przez oko kamery. Dominują długie ujęcia, permanentna cisza, sceny przedstawiające prozaiczne czynności takie jak mycie, czy codziennie ćwiczenia. Z czasem okazuje się, że milczący i odizolowany od świata żołnierz ma powód, dla którego wybrał takie życie.
Mimo tego, że nie jestem wrogiem tego typu kina (lubię filmy Lisandro Alonso, lubię filipińskie freski Lava Diaza), to historia filipińskiego żołnierza po prostu mnie nie zaangażowała. Kino tego typu musi elektryzować, przykuwać uwagę. Tu tego zabrakło (choć niektóre ujęcia natury dawały nadzieję na to, że będzie inaczej).
Do jutra!