search
REKLAMA
Festiwal

Sen o Warszawie (ostatnia część relacji)

Filip Jalowski

22 października 2012

Filmorg - grafika zastępcza - logo portalu.
REKLAMA

Relacja była pisana na bieżąco w sobotę, stąd jej forma. Wszelkie zwroty typu „dzisiejszy” oznaczają zatem „sobotni” – za niedogodności wynikające z pisarsko-publikacyjnego rozdźwięku z góry przepraszam 😉

 

Dzisiejsza relacja jest ostatnią odsłoną warszawsko-festiwalowego cyklu obecnego na stronie już od ponad tygodnia. O 20:30 rozpoczyna się uroczysta gala, w trakcie której wręczone zostaną nagrody we wszystkich festiwalowych kategoriach. Wyniki oczywiście krótko skomentuję.

Jak do tej pory dzisiejszy dzień nie zachwyca. Brytyjski „Mój brat diabeł” obejrzany w Kinotece, to film przeciętny i schematyczny. Dodatkowym problemem w czasie jego oglądania była wypełniona sala i awaria klimatyzacji. Czułem się tak, jakbym oglądał film w saunie (swoją drogą, właśnie to było jednym z marzeń Pablo Ferro, bohatera opisywanego we wcześniejszych relacjach dokumentu „Pablo”). Obecnie siedzę na fioletowej wykładzinie Multikina i wystukuję na klawiaturze kilka słów o „Pierwszej zimie”, którą obejrzałem kilkanaście minut temu. Film to opowieść o rozpadzie grupy i odkrywaniu swoich prawdziwych twarzy. Mimo tego, że podąża raczej utartymi ścieżkami, to kilka razy zbacza z najprostszej drogi, co ratuje ją przed grzechem wtórności. Seans na plus. Za chwilę powrót do Kinoteki na film o przejmowaniu cudzej tożsamości, zapowiada się ciekawie. Jest jednak jeden problem – jeśli w sali znów będzie z 30 stopni, to prawdopodobnie po piętnastu minutach będę już spał. Śledzenie tożsamościowej rozgrywki i jednoczesna walka z Orfeuszem może okazać się dość wymagającym zadaniem.

Klimatyzacja na szczęście została naprawiona. „W cudzej skórze” poradziłoby sobie jednak nawet wtedy, gdy na sali panowałyby upał i duchota. Mariaż dokumentu i kina detektywistycznego wciąga widza w ekscytującą grę, która aż do samego końca pozostaje niejasna. Następny dokument to „W poszukiwaniu straconego czasu”, który w showmański sposób porusza kwestie pędu dzisiejszego społeczeństwa. Ogląda się to wyśmienicie, lecz odpowiedzi na dość poważne pytania raczej tam nie znajdziemy. I, w końcu, film dnia, czyli doskonałe „Pokłosie” Władysława Pasikowskiego. Po długim milczeniu reżyser powraca do tematyki „demonów”, które żyją jeszcze na długo po zakończeniu wojny. „Pokłosie” to doskonale zrealizowane kino, które raczej przeżywamy, aniżeli oglądamy.

 

WYNIKI 28 WARSZAWSKIEGO FESTIWALU FILMOWEGO

Zwycięzcą w  konkursie międzynarodowym zostało francuskie „Tango Libre”. Reżyserem opowieści o tańcu i strażniku więziennym jest Frédéric Fonteyne. Wybór dość dziwny, ponieważ w moim odczuciu film jest nieco banalną historią, która zdecydowanie ustępuje konkurencji. Na miejscu „Tango Libre” widziałbym „W pogoni za idolem”.

 

Nagroda za reżyserię powędrowała do Andrzeja Jakimowskiego. „Imagine” zbierało bardzo dobre recenzje i podobało się publiczności, więc tutaj raczej brak niespodzianek. Przed rozdaniem nagród typowałem „Imagine” na jednego z faworytów konkursu międzynarodowego.

Specjalna Nagroda Jury przypadła w udziale twórcom filmu „Ślimaki i ludzie”. Historia o ratowaniu fabryki samochodów terenowych była dość popularna wśród festiwalowej widowni. Bilety na seanse rozchodziły się bardzo szybko, film zapełniał pełne sale. Zdziwienia raczej brak.

Konkurs 1-2 wygrał film „Drodzy zdradzeni przyjaciele” Sáry Cserhalmi, a wyróżniony został film „Dzikusy” Alejandro Fadela. Niestety nie udało mi się zobaczyć ani filmu węgierskiego, ani argentyńskiego, więc ciężko odnieść mi się do decyzji jury. Patrząc jednak na poziom innych filmów przyporządkowanych do tej kategorii liczę na to, że jurorzy nie popełnili błędu. Wśród obejrzanych przeze mnie kandydatów do nagrody 1-2 znalazły się filmy dobre (np. „Pierwsza zima”, „Makowe pola”, „Witajcie w Pine Hill”), ale żaden z nich nie zasługiwał na festiwalowe triumfy.

Konkurs „Wolny Duch” zwyciężył Mani Haghighi i jego „Bez entuzjazmu”. Wyłonienie triumfatora w tej kategorii było w moim odczuciu najtrudniejszym zadaniem, ponieważ poziom startujących w niej filmów był – z małymi wyjątkami – dość wysoki. Do werdyktu nie mam zastrzeżeń, choć osobiście widziałbym na tym miejscu „Nie w Tel Awiwie”.

 

W kategorii dokumentu cieszy zwycięstwo Michała Marczaka i jego „Fuck For Forest”. Opowieść o dziwnych związkach pornografii i ekologii pokonała kilka naprawdę porządnych filmów, lecz jej wygrana nie jest pomyłką. Polska premiera już pod koniec listopada. Radzę odwiedzić kina. Obok Marczaka na podium znalazła się Nisha Pahuja ze swoim „Cały świat przed nią”. Tu również brak kontrowersji. Żałuję jedynie tego, że jury nie doceniło filmu „Ping-Pong”, który powinien być przepisywany jako lek na depresję.

Konkurs krótkometrażowy wygrały filmy „Historia dla państwa Modlin”, „To nie jest film o kowbojach” oraz „Szprotka”. W seansach krótkometrażówek nie uczestniczyłem, więc wyniki pozostawię bez komentarza.

Pozostałe nagrody to NAGRODA FIPRESCI dla rosyjskiej „Córki”, Nagroda Jury Ekumenicznego dla „Operacji E” (Hiszpania, Francja, Kolumbia) i Nagroda NEPTAC dla najlepszego filmu azjatyckiego przyznana filipińskiej „Wolności”. Dziwi mnie jedynie triumf ostatniego filmu. Uważam, że „Wolność” przegrywa w tej kategorii przynajmniej z „W pogoni za idolem” i „Winogronowym cukierkiem”.  

Przyznane zostały również nagrody publiczności. W kategorii filmów fabularnych zwyciężyło „Imagine”, które od początku wydawało się być jednym z głównych faworytów. Za najlepszy dokument uznano „Daleko nie jest wystarczająco daleko: Historia Tomiego Ungerera”, którego niestety nie udało mi się zobaczyć. W kategorii filmów krótkometrażowych zwyciężyła „Kolumna”, a za najlepszy film dla dzieci uznano skandynawskiego „Twigsona w opałach”.

 

Na koniec relacji zamieszczam krótkie opinie na temat ostatnich pięciu filmów, jakie udało mi się zobaczyć na 28 WFF.

 

 

POKŁOSIE

Władysław Pasikowski, Polska

Odwołuję się do recenzji „Pokłosia” opublikowanej na naszej stronie przez Grzegorza Fortunę:

„Pokłosie” (obok „Róży” i wyświetlanej także na Festiwalu „Obławy”)  idealną odtrutką na martyrologię, cierpiętnictwo i bogoojczyźniany patriotyzm, którym polskie kino wojenne karmiło nas przez lata. Jeżeli powstał ostatnio w Polsce jakiś film, który mógłbym określić znienawidzonym przeze mnie określeniem „ważny”, to jest to właśnie „Pokłosie”. Pomimo wykorzystania kilku gatunkowych anachronizmów i – w dalszej części filmu – paru niezbyt dojrzałych emocjonalnych chwytów*, Pasikowskiemu udało się zrobić dzieło świadome, mocne i wciągające, w centrum którego i tak zawsze pozostają ludzie.

Całkowicie zgadzam się z tekstem kolegi i odsyłam do pełnej recenzji [KLIK]. „Pokłosie” po prostu trzeba zobaczyć. Ten film się raczej się przeżywa, niż po prostu ogląda.

 

MÓJ BRAT DIABEŁ

Sally El Hosani, Wielka Brytania

Egipska rodzina mieszka w londyńskiej dzielnicy Hackney. Ojciec całe dnie pracuje jako kierowca autobusu, matka prowadzi dom, młodszy z braci jeszcze się uczy, a starszy działa w grupie zajmującej się dystrybucją narkotyków. Głównym celem Rashida (starszy brat) jest zapewnienie Mo (młodszy) pieniędzy na edukację i odciągnięcie go od ulicy. Pewnego dnia na oczach rodzeństwa dochodzi do zabójstwa. Racjonalnie myślący Rashid uzmysławia sobie wtedy, że ulica, to nie zabawa rodem z GTA i chce wycofać się z biznesu. Chwilę słabości brata wykorzystuje Mo, który za jego plecami zaczyna zarabiać na handlu.

Film Sally El Hosani ogląda się całkiem bezboleśnie, ale cierpi on na zdecydowany przerost ambicji twórcy. Reżyserka chce upchnąć w nim dosłownie wszystkie aspekty życia emigrantów na ulicy, dlatego obok dość klasycznie poprowadzonego wątku dilerki pojawia się rasizm, homofobia oraz związki  powyższych z religią. W momencie, kiedy w ciągu niecałych dwóch godzin porusza się tak szerokie spektrum tematów nie ma się szans na zrobienie filmu, który poruszałby którykolwiek z nich na poważnie, nie powierzchownie.

„Mój brat diabeł” to typowy przykład filmu, który włączamy w domowym zaciszu wtedy, gdy nie mamy lepszego pomysłu na to, co ze sobą zrobić. Jego obejrzenie nie grozi chorobą oczu, ale jeśli przejdziemy obok, to również wiele nie stracimy.

 

PIERWSZA ZIMA

Benjamin Dickinson, USA

Grupa młodych ludzi pod przewodnictwem charyzmatycznego brodacza przebywa na wsi położonej w dość dużej odległości od ośrodków miejskich. Członkowie komuny uprawiają razem jogę oraz seks, spożywają wegetariańskie jedzenie i odprawiają rytuały oparte o hinduską mantrę. Chciałoby się rzec, new age pełną gębą. Idylla zaczyna mijać, gdy temperatura spada poniżej zera, drogi zostają zasypane przez śnieg, a domowa instalacja elektryczna pada ofiarą lokalnej awarii.

Film debiutującego Dickinsona jest opowieścią o odkrywaniu swoich prawdziwych twarzy. Takich historii było już wiele, lecz oglądając „Pierwszą zimę” nie czuć zmęczenia materiału. Mimo tego, że film realizuje dość oczywisty schemat i już od pierwszych minut da się przewidzieć, którzy z członków grupy okażą się najsilniejszymi jednostkami, to wciąż chce się być widzem smutnego rozkładu niewielkiej utopii. Dzieje się tak głównie ze sprawą tego, że Dickinson nie daje nam wszystkiego na tacy, lecz dawkuje kolejne małe pęknięcia i rozłamy. To nie tylko film o upadku idei, ale i o kontaktach pomiędzy ludźmi, które raz wydają się być jedynie iluzją, innym razem czymś ważnym i prawdziwym. Ambiwalencja zakończenia nie pozwala rozstrzygnąć, który z tropów jest tym właściwym. Czy zima scementowała więź pomiędzy członkami komuny, czy podkreśliła ich bezradność i utwierdziła w przekonaniu, że nie warto próbować zmian? Nie do końca wiadomo.

Nie jest to arcydzieło, ale jeśli spojrzymy na film w kontekście debiutu, to trzeba przyznać, że jest on dość udany. Dickinson z całą pewnością zostanie dopisany do mojej listy ludzi, których należy obserwować.

 

W CUDZEJ SKÓRZE

Bart Layton, Wielka Brytania

Dokument o człowieku, który podczas życia zmieniał swoją tożsamość około pięciuset razy. Frédéric Bourdin, bo o nim mowa, pojawił się w mediach w roku 1997, kiedy to cała Ameryka usłyszała o odnalezieniu zaginionego w roku 1994 Nicholasa Barclaya. Kilkunastoletni chłopiec został znaleziony na terenie Hiszpanii, a rodzina potwierdziła jego tożsamość. W istocie była to jedynie kolejna maska człowieka-kameleona.

Layton przeplata materiały archiwalne, wywiady z rodziną zaginionego chłopca, ludźmi związanymi ze sprawą oraz z samym kameleonem ze scenami inscenizowanymi. W warstwie dźwiękowej podłożona zostaje dość energiczna muzyka, która nadaje filmowi dynamiczny rytm. Kolejne sceny przeplatają się w taki sposób, aby z każdym momentem posuwać wątek do przodu, lecz nie zdradzać widzowi zbyt dużo. Dzięki takiemu zabiegowi dokument ogląda się tak, jak kino detektywistyczne, które aktywizuje widza do zabawy w poszukiwanie własnych poszlak i odpowiedzi.

Historia Francuza i sposób, w jaki o niej opowiada to po prostu coś niesamowitego. Layton wskazuje na podwójną grę, jaka toczy się w przypadku tej zmiany tożsamości i pozostawia widza z pytaniem o to, kto tak naprawdę był w tej całej historii najlepszym aktorem. Czy Bourdin, który był w stanie przedostać się do USA, wcielić w rolę szesnastolatka (w wieku dwudziestu trzech lat), otrzymać paszport, a nawet zacząć edukację w liceum? A może rodzina, która przyjmując w swoje progi obcą osobę skutecznie odciągnęła uwagę mediów od tajemniczego zniknięcia Nicholasa? Sprawa do dziś nierozstrzygnięta.

„W cudzej skórze” nie jest dokumentem, który za główny cel stawia sobie próbę pozostania jak najbliżej obiektywizmu. To zderzenie gatunków na pozór skrajnych. Zderzenie bardzo udane.

 

W POSZUKIWANIU STRACONEGO CZASU

Florian Opitz, Niemcy

Tytuł nawiązujący do Prousta, to dość duże wyzwanie. Opitz nie usiłuje jednak dorównać literackiemu pierwowzorowi, a cytat traktuje jedynie jako zgrabną nazwę dla swoich przemyśleń. Oscylują one wokół tematyki czasu i jego braku. Reżyser usiłuje znaleźć odpowiedź na pytanie, czy warto pędzić przed siebie z prędkością błyskawicy i czy możliwe jest znalezienie alternatywy dla dzisiejszego modelu społeczeństwa.

Dokument nie stara się przekazać nam prawd objawionych. Dociekania Opitza przedstawione są z dużą dawką humoru oraz dystansu wobec podjętego tematu. Reżyser doskonale zdaje sobie sprawę, że jednoznaczna odpowiedź na jego pytania po prostu nie istnieje, dlatego skupia się raczej na demonstrowaniu różnych alternatyw rozwiązania problemu. Wśród ludzi, z którymi się spotyka znajdują się zarówno autorzy najbardziej poczytnych poradników, najlepsi doradcy finansowi świata, jak i ludzie, którzy porzucili dyktat czasu zegara. Zderzanie różnych stanowisk jest zabawne i ciekawe, lecz tak naprawdę na końcu opowieści znajdujemy się w punkcie jej wyjścia.

Film ogląda się dobrze, ponieważ z twarzy niemal nie niknie uśmiech, lecz dociekania Opitza to raczej dokumentalny show, a nie pełnowartościowy dokument. W kategoriach rozrywkowych filmowe „Poszukiwanie straconego czasu” sprawdza się bardzo dobrze.

 

 

THIS IS THE END

REKLAMA