search
REKLAMA
Felietony

Predator kontra Podlasie

Jakub Koisz

16 września 2018

REKLAMA

Przez weekend powtórzyłem wszystkie filmy, w których pojawił się Predator, na wszelki wypadek – by docenić jakiekolwiek próby dekonstrukcji, którą być może zaserwuje nam Shane Black. Do kina wybieram się jutro i podejrzewam, że reżyser, jako osoba zaangażowana w powstawanie oryginału z 1987 roku (Black grał wtedy jednego z komandosów), będzie chciał wywrócić kilka rzeczy do góry nogami. W końcu lubi takie wywrotki, o czym świadczyć może długa i żywa dyskusja na temat fabuły trzeciego Iron Mana. Powtórki weszły bezboleśnie, ale o dziwo osłabiły resztki mojej podjarki kontynuacją. Kogo jak kogo, ale Predatora popkultura wycisnęła jak świeżutką pomarańczę. Więcej z tego soku nie będzie. Chyba że…

Cokolwiek bowiem zrobi na ekranie Predator, jest nośnikiem ustalonego na początku serii przesłania – siła, spryt i samozaparcie pozwalają nam odnieść zwycięstwo nad silniejszym przeciwnikiem. Nie bez powodu zresztą pierwszy Predator powstał niedługo po Rockym IV, w którym koncept “człowiek kontra maszyna” został wymłócony z subtelnością potyczki bokserskiej. Kosmiczni łowcy potwierdzali status przegrywów wiele razy: podczas walki z Dannym Gloverem, biegania za kiepsko uzbrojonymi ludźmi po arktycznej piramidzie, a nawet na swojej własnej ziemi. W rozszerzeniach komiksowych dostawali baty – pokonał ich kilkukrotnie Batman, a ubijanie ekipy rudowłosego Archiego z miasteczka Riverdale nie okazało się wcale łatwym zadaniem.

Taki już ten Predator jest. Kiedy oglądałem film z 1987, zdałem sobie sprawę, jak duży miał wpływ na kupowanie gatunkowej konwencji u chociażby naszych rodziców. Przez pierwszych trzydzieści minut dzieło to ogląda się bowiem jako zeitgeistowe zmagania z postwietnamską traumą i krwawe, wojenne kino akcji. Kij z tym, że już w otwierającej scenie pojawia się statek kosmiczny wystrzeliwujący kapsułę – wujek Włodziu zaraz o tym zapominał, bo wchodziło siłowanie na łapę, żucie tytoniu, miniguny oraz rozwalanie wioski za pomocą granatników. Gdy pojawia się w końcu maszkara z kosmosu, wujek z ciotką wciąż zostają przed ekranem: „niby jakieś bajdurzenie, ale mądry to film, ciekawy, ważny, do myślenia dający, bo pokazaliśmy mu, temu łobuzowi nie stąd, że Ziemia to tylko dla Ziemian. Ziemia wielką Ziemią!”. Dlatego po pierwszym filmie Predatorzy przegrywać w sercach nowych widzów będą zawsze, jeśli portretuje się ich zagrożenie dla człowieka, choć oczywiście trudno wyjść poza ten schemat myślowy.

Są dwa sposoby, aby nie wstydzić się Predatora: ktoś wyraźnie zaznaczy na ekranie, że ta rasa albo trafia na najtwardszych skurczybyków na naszej planecie, albo na Ziemię zostają wysyłani ułomni jej przedstawiciele. Tamtejsze „niedopredatory”, całkowite bety, średnio kumate, płaczące na koncertach instrumentów dętych, przekładające kontemplację natury istot żywych nad polowanie, aspirujący fotografowie po trzydziestce, wciąż mieszkający u rodziców, a na Ziemię wysyłani tak, jak wysyła się młodszego brata na osiedlową siłownię, gdy narzeka, że ktoś zabiera mu kanapki. Oczywiście taka Blackowa dekonstrukcja nie byłaby atrakcyjna, gdyby The Predator pokazywał akcję z punktu widzenia ludzi.

Powiedzmy, że Predator ląduje na jakimś Podlasiu. Widzimy, jak z uszkodzonym sprzętem i zdawkowymi informacjami o tym, gdzie tak naprawdę się znajduje, na “dzień dobry” dostrzega szabrowników rozbierających jego statek. Potem musi przeżyć na kiszce ziemniaczanej podrzucanej mu przez pracowników lokalnego ośrodka aktywizacji zawodowej, bo ani tam cokolwiek upolować, ani wyjechać z taką gębą do Warszawy. Widzimy futurospekcję z Predatorem ubranym w stare garniturowe spodnie, w wyblakłej bluzie Fubu, czekającym na autobus do Białegostoku, aby podbić kwitek w urzędzie pracy. Finalnie ten horror egzystencji kończy się wstąpieniem do Polskiego Związku Łowiectwa i wywiadem dla TVN-u, w którym tłumaczy atawistyczne i cywilizacyjne podłoża polowania. Inna droga fabularna: Predator ląduje nieznanej planecie i dogorywa obok człowieka. Obaj są ranni. Uczą się swoich języków. Współpracują, a następnie człowiek wychowuje dziecko dawnego wroga. W jego rolę wciela się Dennis Quaid.

Oczywiście odpływam w tej fantazji za daleko, ale ilekroć myślę, że powstał kolejny film o tych z pozoru potężnych istotach, mam wrażenie, że to się nie może udać bez wrzucenia piątego biegu kreatywności. Predatorzy to jednostrzałowcy i wzięli popkulturę z zaskoczenia. Kinowy relikt, który można co najwyżej raz dopowiedzieć, aby wyszło organicznie (tak, uważam Predator 2 za niezłe widowisko). Albo – całkowicie, postmodernistycznie, ironicznie i po chamsku wywrócić. Co wybrał Shane Black? Zobaczymy jutro.

REKLAMA