Pieprzyć „Glee”, czyli 21. ulica, gdzie leżą licealne trupy
Dawniej, gdy oglądałem amerykańskie komedie, cieszyłem oczy tylko i wyłącznie głupawymi scenami oraz koncentrowałem się na skeczach, a raczej ciągu skeczy, mniej lub bardziej wymuszonych. Kontekst był, owszem, ważny, ale czerpałem przyjemność głównie z żartów niskich lotów. Nie wiem, czy mój aparat poznawczy popsuły lektury Źiźka i innych filmoznawców, ale łapię się na tym, że oglądam amerykańską komedię dla nastolatków i… chcę o niej napisać. Bardzo chcę.
Miałem okazję obejrzeć z przyjaciółką drugi raz „21 Jump Street”, czyli remake (choć nie wiem, czy to odpowiednie słowo) kultowego w niektórych kręgach (szczególnie wśród fanów Deppa) serialu z lat 80. Recenzja filmu u nas już powstała, ktoś mnie dawno ubiegł, ale mimo to potrzeba napisania o filmie nie zniknęła. W nowej wersji trzon fabularny jest podobny do poprzednika – mamy młodo wyglądających policjantów po akademii, którzy skończyli szkołę średnią 5 lat wcześniej. Teraz muszą wrócić pod przykrywką do liceum, aby zająć się szajką produkującą i sprzedającą nowy, syntetyczny narkotyk. Oczywiście łamią po drodze kilka zasad, m.in. „don’t fuck students and teachers”, ale kto by się tym przejmował. Koncept niby stary jak świat – typowe fish out of water, powrót do liceum, coś jak Peggy Sue. Główni bohaterowie mają swoje doświadczenia, jeden z nich był kiedyś kujonem i szkolnym grubaskiem od wykręcania sutków, drugi to przystojniak, sportowiec i owe sutki z chęcią frajerkom na korytarzu wykręcał. Dzisiaj są najlepszymi przyjaciółmi i starają się odnaleźć w nowej rzeczywistości współczesnego liceum (pierwszy z nich, fajtłapowaty chodzący kompleks grany przez Jonah Hilla wręcz w przezabawnej scenie modli się, aby powtórka ze szkoły średniej nie była tak traumatyczna, jak oryginalne lata młodości).
Śledzenie schematu „ryby wyciągniętej z wody” zawsze jest zabawne, opiera się bowiem na prostocie. Widzieliśmy to w kinie superbohaterskim, kiedy postacie tracą moce. Widzieliśmy to w filmach o podróżach w czasie, gdzie skonfudowani podróżnicy nie rozumieli zmieniających się realiów. Zostają więc proste wnioski – czasy się zmieniają, nic już nie będzie takie jak dawniej, a mit młodości to jeden z najciekawszych narracyjnie mitów. „21 Jump Street” jednak kopie trochę głębiej, a z socjologicznego punktu widzenia to film mądrzejszy niż niejeden tytuł rozrywkowy, jaki widziałem ostatnio w kinie. Osiąga to głównie dzięki temu, że porusza sprawy zmian, które mają miejsce na naszych oczach. Rzemieślnicze walory, które pokazują, że to naprawdę zabawna komedia ze świetną chemią miedzy główną parą aktorską, nie są drugorzędne, ale i tak najciekawsze wydaje się to, co film widzowi przemyca.
Szczerze, od dawna czekałem na fabułę, w której ci „źli” (to nie spoiler, ekspozycja odbywa się szybko) będą reprezentowani przez tolerancyjną, postępową młodzież o lewicowych zapędach, społeczno-środowiskowym aktywizmie. Już nie będę pisał – hipsterów, sam nie wiem, co ta kategoria oznacza. Ciekawe jest jednak to, co zauważyło kilka osób z mojego środowiska. Gdy chodziłem do gimnazjum i liceum, trawkę można było skumać tylko i wyłącznie od miejskich szumowin, któremu nie zostawiłoby się wózka z dzieckiem choćby na pięć minut. Jak to wygląda dzisiaj, po tych 5-7 latach? Nie jestem głęboko w temacie, ale z pracy dydaktycznej wiem, że kilka gietów można zdobyć od dzieciaków, których największym marzeniem jest pójście na studia architektoniczne. Dzieciaków, którym w domu raczej niczego nie brakuje.
Kolejną ciekawą sprawą, zauważoną przez twórców filmu, jest przewartościowanie podziałów. Wiem, że prosta dychotomia „cool – lamus”, która pojawiała się w kinie Hughesa, od dawna jest nieaktualna, ale zastanówmy się, który licealista wstydzi się dzisiaj tego, że jest miłośnikiem komiksów o Spider-manie? W moim odczuciu jest to dzisiaj bardzo nobilitujące. A kto wstydzi się tego, że wie więcej o świecie Star Wars niż o polskiej lidze piłkarskiej? Minęło raptem 5 lat, a tak wiele się zmieniło. Powód? Jak z rozbrajającą szczerością mówi nieprzystosowany bohater grany przez Channinga Tatuma (niegdyś gwiazda sportu i szkolny podrywacz, dzisiaj w oczach fajnej młodzieży – zwykły osiłek i prostak), wszystkiemu winne jest pieprzone „Glee”.
Nie uważam tego filmu za dzieło odkrywcze, ale mimo wszystko mogę z czystym sumieniem postawić znak równości między „21 Jump Street” a „Wpadką” Apatowa (jedno z bardziej dojrzałych podejść do tacierzyństwa i macierzyństwa u ludzi „niegotowych”). Widzę może więcej, bo w szkole zawsze stałem jedną nogą wśród szkolnych sportowców, a drugą – wśród fandomu stawarsowców. Tak samo jak w przypadku „Wpadki”, to celne, współczesne, bardzo aktualne spojrzenie. Taką popkulturę lubię, a jeśli zapowiada w kinie zmierzch hipsterstwa (co kręci teraz patałach Xavier Dolan i kogo to w najmniejszym stopniu interesuje? A Kasia Rosłaniec? Hmm?) i ustąpienie miejsca dla nowych, ekscytujących i niezbadanych terenów – jestem za. Bo wszystkiemu winne jest cholerne „Glee”. Pieprzyć „Glee”…